Mozart chyba zgubił partyturę
To tak, jakby Mozart chodził na korepetycje do Antonia Salieriego – tymi właśnie słowy swą stałą, i mocno irytującą partyjnych kolegów, nieobecność na szkoleniach medialnych organizowanych przez Prawo i Sprawiedliwość tłumaczył w 2009 r. Jacek Kurski.
I choć dr Marek Kochan – bo to on uczył wtedy polityków PiS relacji z mediami – z pewnością nie był zadowolony z porównania do Salieriego, nie mówiąc już o przewracającym się zapewne w grobie Mozarcie, to akurat Jacek Kurski miał pełne prawo do tego, by uznawać własne medialne obycie za mocno wykraczające ponad partyjną normę.
Uznała to zresztą sama partia. I mimo demonstracyjnego lekceważenia szkoleń zamówionych u Kochana to właśnie Kurski znalazł się wówczas w elitarnej kilkuosobowej grupie polityków PiS, którzy mieli carte blanche w relacjach z mediami. Kurski przez lata należał w PiS do grona kilku osób budujących medialny przekaz partii. To on „zaspinował” dziadka z Wehrmachtu, to on też przez pewien czas odpowiadał za politykę medialną Lecha Kaczyńskiego. Ale spin doktorem nie chciał być nazywany.
– Określenie „spin doktor” uważam za degradujące dla człowieka o moich horyzontach i ambicjach. Uważam, że to jest taki talent mimo woli, który mi się trafił. Natomiast nie jest jakąś moją pasją – mówił na początku roku 2011, gdy wydawał się niektórym obserwatorom niemal pewnym kandydatem do zastąpienia w PiS słynnego duetu Bielan & Kamiński – obaj odeszli wówczas do PJN.
Spindoktorski talent Kurskiego przestał wprawdzie działać w erze Solidarnej Polski. Europosłowi nie udało się narzucić tematu, który poniósłby partię Zbigniewa Ziobry na wznoszącej fali. Ale też nie popełnił on żadnego bardziej brzemiennego w skutki błędu. Do czasu.
Bo w ciągu kilku ostatnich tygodni medialny Mozart prawicy popełnił serię błędów, które mogą wręcz przerwać jego polityczną karierę.
Zaczęło się jeszcze w styczniu – od maila od wicenaczelnego „Nie”. Kurski został w nim uprzedzony o planowanej przez tygodnik publikacji dotyczącej jego rzekomego romansu i poproszony o odpowiedź na kilka pytań. Kurski odpisał wraz z adwokatem: nie zgodził się na publikację i zapo- wiedział podjęcie kroków prawnych. Jak powiedział, tak też zrobił – na jego wniosek sąd wydał tygodnikowi Jerzego Urbana zakaz publikacji.
W ten oto sposób, zamiast po raz kolejny „zapanować nad przekazem”, Kurski zafundował sobie medialny koszmar. Wprawdzie skutecznie zablokował publikację niekorzystnego dla siebie tekstu w tygodniku „Nie”, ale zapłacił za to serią materiałów w znacznie bardziej poczytnych mediach. Wystarczyła notka o wygranym przez Kurskiego procesie w branżowym Presserwisie. Padły tam inicjały osoby, z którą Kurski miał mieć romans.
No i poleciało. „Jacek Kurski zablokował artykuł w «Nie» o swoim rzekomym romansie” – tak brzmiał tytuł w serwisie „Dziennika Gazety Prawnej”, a chyba trudno o przykład bardziej oględnego w epatowaniu obyczajowymi skandalikami medium. „Kurski wygrał z tygodnikiem Urbana. Chodzi o życie prywatne” – tak zatytułowano materiał w skierowanym do szerszego grona odbiorców Dzienniku.pl.
Leciało dalej. Aż z typową dla tego tytułu bezpośredniością zadał na czwartkowej pierwszej stronie swe „pytanie” „Fakt”. „Czy Jacek Kurski ma kochankę?” – „pytał” tabloid.
To ironia losu. Bo przecież gdyby nie informacja o zablokowanym materiale w „Nie”, „Fakt” nie miałby dosłownie nic, co uzasadniałoby taką publikację.
Wbrew wszelkim pozorom zaś tabloidy – nawet te polskie – pogrywają sobie z obyczajową stroną życia polityków dopiero wtedy, gdy coś „mają”. Czy to zdjęcia, czy relacje wiarygodnych świadków, czasem zaś choćby informację od zdradzanej żony czy „życzliwych”. Tak naprawdę zaś w Polsce obowiązuje w tym względzie dość daleko posunięta pruderia – więcej naliczymy przypadków, w których krajowe tabloidy dały sobie spokój z ujawnianiem obyczajowych kłopotów polityków, niż w których rzeczywiście doszło do publikacji.
Tym razem jednak „Fakt” mógł sobie pozwolić na „zadanie pytania” bez żadnego większego wysiłku, dzięki samemu Kurskiemu. W dodatku materiał tabloidu zaczyna się co najmniej złowieszczo – nawiązaniem do historii byłego premiera Kazimierza Marcinkiewicza.
To zaś zdaje się – w przypadku tego akurat tytułu – zwiastować Kurskiemu prawdziwe piekło. Tabloidowo-portalowy koncert wokół Marcinkiewicza i jego przyszłej drugiej żony trwał przecież całe długie miesiące. A nawet dziś, po latach od tamtych publikacji, były premier (swego czasu uwielbiany przez media i wyborców) wciąż nie ma co myśleć o powrocie do polityki.