Od Czytelnika do SPATIF-U
Warszawskie knajpy epoki PRL to temat zasługujący na oddzielne opracowanie. O większości wprawdzie nie warto nawet wspominać, jednak kilkanaście z nich na stałe zapisało się w dziejach polskiej kultury. Bywali w nich bowiem najwybitniejsi artyści, a ich nazwiska stały się symbolem stołecznych lokali.
Jak powszechnie wiadomo, Polacy nie potrafią żyć bez „chodzenia na kawę”, a zwyczaj ten nie ma wiele wspólnego z piciem tego napoju. Zwykle stanowi pretekst do spotkania towarzyskiego, wymiany poglądów czy flirtu towarzyskiego. Tak więc wkrótce po zajęciu miasta przez Sowietów powróciły dawne obyczaje. Były to czasy parterowej Marszałkowskiej, a w ruinach domów powstawały sklepy, lokale usługowe oraz barki kawowe tłumnie odwiedzane przez powracających do stolicy mieszkańców.
Władza ludowa nie zamierzała jednak tolerować burżuazyjnego obyczaju i w ramach „bitwy o handel” upaństwowiła większość lokali. Państwowe placówki oferowały usługi na znacznie niższym poziomie, nieskażone jednak „zachodnią dekadencją”.
Pomimo to w pejzażu gastronomicznym Warszawy przetrwało kilka miejsc, których istnienie można uznać za kontynuację tradycji Małej Ziemiańskiej. Ich legendę tworzyli stali bywalcy kultywujący tradycje cyklicznych spotkań oraz intelektualnej wymiany poglądów. Najważniejszym tego rodzaju lokalem (zasługującym na oddzielne opracowanie) była kawiarnia działająca w podziemiach wydawnictwa Czytelnik przy ulicy Wiejskiej. Zgodnie z intencją założycieli miało to być miejsce, gdzie twórcy mogliby swobodnie porozmawiać, wypić kawę i ewentualnie zjeść śniadanie. Chyba nikt nie przypuszczał, że w ten sposób powstanie legenda.
Stworzył ją mieszkający w pobliżu Tadeusz Konwicki. Początkowo pojawiał się tam w towa- rzystwie Leopolda Tyrmanda, z czasem zaczął codziennie okupować lokal. Do jego stolika przysiadalia się Irena Szymańska i Antoni Słonimski, stałymi partnerami kawiarnianych debat byli Stanisław Dygat, Jerzy Andrzejewski i Leszek Kołakowski. Niebawem grono bywalców rozszerzyło się o ludzi filmu (Jerzy Kawalerowicz i Gustaw Holoubek) i stolik Konwickiego stał się ważnym punktem na artystycznej mapie stolicy. Dominowały dyskusje literackie i filmowe, jednak w pobliżu „na wszelki wypadek” przesiadywali funkcjonariusze UB. Konwicki zawsze podkreślał, że dla niego jest „to impreza czysto rekreacyjna”, co chyba zraziło bardziej bojowo nastawionego Słonimskiego. Przeniósł się więc do maleńkiej kawiarni PIW-u na ulicę Foksal, gdzie znalazł środowisko bardziej zaangażowane politycznie.
Pan Antoni nazywał ją „Cafe Snob” i miał dużo racji. Lokal miał zaledwie kilka (!) stolików i od razu stał się miejscem elitarnym. Niełatwo było w ogóle do niego wejść, a dotarcie do stolika Słonimskiego graniczyło z prawdziwym cudem. To właśnie tutaj pan Antoni i Jan Józef Lipski napisali słynny „List 34” (wiele się nie natrudzili, pismo liczyło zaledwie dwa zdania), lokal odwiedzili podczas swojej warszawskiej wizyty Jean-Paul Sartre i Simon de Beauvoir.
Młodsze pokolenie wolało jednak lokale z wyszynkiem, gdzie przy wódce prowadzono „trudne Polaków rozmowy”. Przez kilka lat jedynym takim miejscem w Warszawie była unieśmiertelniona przez Hłaskę restauracja Kameralna na Foksal. A właściwie lokal składający się z baru, restauracji i klubu nocnego. Szybko uzyskał on dwuznaczną sławę, wódka lała się tam strumieniami, a bójki były codziennym widokiem.
„Była to namiastka świata wielkiego, który gdzieś podobno istniał, ale też nie na pewno – tłumaczył poeta Roman Śliwonik. – Ale jeśli nawet był, przelewał się światłami, samochodami, dobrobytem, to dla nas niewiele znaczył, był odsuwany w głąb świadomości, bo fakt jego istnienia głęboko nas upokarzał”.
Wprawdzie większość gości pojawiała się wyłącznie w celu konsumpcji alkoholu, to miejscowa kuchnia uchodziła za doskonałą. Co nie przeszkadzało w tym, że goście głównie zamawiali „koniak i owoce południowe” (pół litra i ogórki). W oparach tytoniowego dymu toczono niekończące się rozmowy o życiu, polityce i literaturze. Stali bywalcy (wśród nich Hłasko) przechowywali nawet u szatniarzy marynarki i krawaty, bo bez tych części ubioru wstęp był zakazany. Do lokalu trafiali również zagraniczni goście, oczywiście o „postępowych” poglądach.
„Zjawił się kelner z otwartą już na zapleczu butelką wina – opisywał wizytę francuskich trockistów Jerzy Gruza – z korkiem wydłubanym widelcem, bo korkociąg, nie używany od lat, gdzieś się zapodział. Podszedł do stolika i zaczął rozlewać czerwony płyn pod nazwą «wino». (...) Jakaś pijana para w szalonym tańcu wpadła na stolik i przewróciła wszystko do gó-