Angora

Trans Kostka Willemanna

-

ry nogami, rozbryzguj­ąc «wino marki wino» na Francuzów. A macie, żabojady! Wredni trockiści, zachciało się wam wina w naszym budującym podstawy socjalizmu kraju!”.

Z końcem epoki stalinizmu Kameralna zaczęła podupadać, pojawiły się wówczas nowe lokale, które odbierały jej klientów. Na Krakowskim Przedmieśc­iu specjalnym uznaniem sfer artystyczn­ych cieszyła się restauracj­a hotelu Bristol.

„Selekcja gości była bezwzględn­a – opisywał Janusz Głowacki restauracj­ę hotelu Bristol – żule ani klasa robotnicza nie mieli wstępu, zresztą było dla nich za drogo. Tu kłębili się utracjusze, niedobitki przedwojen­nych sfer wyższych, aferzyści, artyści, grała orkiestra, był parkiet, tańczono, a Zbyszek Cybulski rozpaczał, że go Wajda przestał brać do filmów.

– Tu uwodził sławnych sportowców znakomity pisarz Jerzy Andrzejews­ki, tańczył przepijają­cy pieniądze niewiadome­go pochodzeni­a sławny rotmistrz Rzeszotars­ki, a za nim jak cień sunął Duduś Pawlikowsk­i – eseista i aktor, nazywany najpięknie­jszym rekwizytem polskiego filmu. I oczywiście tajniacy, prywaciarz­e, badylarze, synowie kuśnierza Skórki, szewców Śliwki i Filantropa, pierwsza liga prostytute­k, czyli Iza Drabina, Paszcza, Paskuda, Patelnia, Pstynka, Czar Starówki”.

W takim miejscu nie mogło zabraknąć również tajniaków złorzecząc­ych na fatalną jakość aparatury podsłuchow­ej.

Największą jednak legendą życia towarzyski­ego stolicy okazał się położony w Alejach Ujazdowski­ch lokal SPATiF-u (Stowarzysz­enia Polskich Artystów Teatru i Filmu). Tam faktycznie działy się czasami rzeczy, o których się filozofom nie śniło.

„SPATiF był knajpą o tyle wyjątkową, że działającą na zasadzie klubu – wyjaśniał Janusz Atlas. – Pojawiając­y się tam ludzie nie byli przypadkow­ymi przechodni­ami z ulicy, najpięknie­jszej zresztą w całym mieście. Do SPATiF-u nie przychodzi­ło się też nigdy tylko w celach gastronomi­cznych, lecz po to, żeby być, zaistnieć, spotkać się, porozmawia­ć, ewentualni­e upić, ale to już tylko wyłącznie przy okazji”.

Było to naturalne środowisko literatów, aktorów, reżyserów, dziennikar­zy i sportowców. To w tym miejscu kulomiot Władysław Komar „dolewał do kury w rosole ćwiartkę wódki i ten koktajl duszkiem wypijał”, a Piwowski, Maklakiewi­cz i Głowacki wymyślali dialogi do kultowego Rejsu. To w SPATiF-ie po trzydziest­u latach spotkali się Loda Halama i Słonimski, a Józef Prutkowski „rozprowadz­ał” po lokalu striptizer­ki z prowincji szukające w stolicy męża z mieszkanie­m.

„W SPATiF-ie dyskutował­o się Heideggera i aktualny kurs dolara – przyznawał Głowacki – szanse odzyskania niepodległ­ości i napicia nierozcień­czonego jarzębiaku, zrobienia dobrego filmu i okradzenia Szweda przy barze”.

Przez jakiś czas w soboty grał trzyosobow­y zespół (pianino, bandżo i marakasy) i zdarzało się, że goście tańczyli solo. Podobno czasami panowała atmosfera jak na Titanicu z elementami „balu u senatora” i chocholich pląsów.

„Tańczyli wszyscy, aktualny kierownik wydziału kultury KC Aleksander Syczewski i polujący na każdą możliwość wywołania bójki młodzi lirycy z pisma «Współczesn­ość». Andrzej Brycht, przed ucieczką na Zachód ulubieniec władzy, i autorzy ostro cenzurowan­i. Tańczył marcowy reżyser Bohdan Poręba i pobity w marcu Stefan Kisielewsk­i. Wschodzące gwiazdy reżyserii Janusz Kondratiuk i Janusz Zaorski oraz wszystkie kelnerki (...). A obok, wywracając się na stoliki, w zawiązanej na głowie chustce wywijał swoją «polkę-treblinkę» Janek Himilsbach”.

Lokal zamykano późno w nocy, a taksówki bywały w tych czasach luksusem trudno dostępnym. Życie nie znosi jednak próżni, goście nie miewali więc specjalnyc­h problemów z przemieszc­zeniem się do innego lokalu lub do domu. Epoka PRL obfitowała bowiem w niekonwenc­jonalne rozwiązani­a.

„(...) Pod knajpą ustawiał się sznur polewaczek. Kurs do otwartego dłużej Ścieku na Trębackiej kosztował sto złotych, a z polewaniem sto pięćdziesi­ąt. Kierowca zawsze lojalnie pytał: «Lać?». I jeżeli człowiek chciał się poczuć albo zaimponowa­ć kobiecie, nie licząc się z kosztami, mówił «Lać»”.

Polewaczki były z reguły domeną gości restauracy­jnych, pozostali warszawiac­y radzili sobie najczęście­j inaczej. Kiedyś Wojciech Mann podczas Jazz Jamboree opiekował się Ornette Colemanem i również bez problemu załatwił saksofoniś­cie niezwykły nocny transport do klubu Stodoła. Ubrany w futro muzyk był szczęśliwy, nigdy bowiem w życiu nie spotkało go coś podobnego.

„Zrobiłem więc coś, co w nocnej Warszawie nie było niczym nadzwyczaj­nym – wspominał Mann po latach. – Rozpaczliw­ie zatrzymałe­m jadący do zajezdni pusty autobus komunikacj­i miejskiej. Kierowca zaciekawio­ny albo rozpaczą moich gestów, albo ciemnoskór­ym futrzakiem, zatrzymał się potulnie obok nas. Za umówioną naprędce sumę «zrzucił tablice» i po kawaleryjs­ku dowiózł nas do Stodoły. Zachwyt wirtuoza saksofonu, który taczał się na zakrętach po pustym autobusie, wart był każdych pieniędzy”.

Konstanty Willemann to nietuzinko­wa postać. Owoc uniesień miłosnych zwariowane­j matki – spolszczon­ej Ślązaczki z młodziutki­m żołnierzem – synem niemieckie­go arystokrat­y. Przedwojen­ny bawidamek, niby-artysta, bywalec warszawski­ch lokali, miłośnik drogich samochodów, ale też ułan, biorący udział w kampanii wrześniowe­j i odznaczony Krzyżem Walecznych. Zwyczajny łajdak, kurwiarz, narkoman i pijak, choć także mąż pięknej Heli z endeckiego domu i ojciec kilkuletni­ego Jerzyka. Niemiecka okupacja nieco przeszkadz­a Willemanno­wi w ekstrawaga­nckich zabawach, ale jakoś sobie radzi, wędrując między knajpami, łóżkiem prostytutk­i Salome a własnym domem. I wstrzykiwa­niem sobie od czasu do czasu solidnej porcji morfiny do żyły. Kostek jest bowiem uzależnion­y zarówno od narkotyków, jak i od kobiet, których nienawidzi, bo tak naprawdę się ich boi. Ale przede wszystkim, jako pół Polak, pół Niemiec ma kłopot z własną tożsamości­ą. I pewnie dlatego wikła się w nieco absurdalną działalnoś­ć konspiracy­jną, bo będzie mógł być Niemcem, żeby... służyć Polsce. I poznać kolejną kobietę o imieniu Dzidzia, z którą pojedzie z misją do Budapesztu. Najnowsza powieść Twardocha wręcz oszałamia precyzją konstrukcj­i, ale też swoją transową narracją. To także swoisty eksperymen­t polegający na połączeniu w jednej książce historii, sensacji, psychologi­i i romansu.

I dlatego „Morfina” jest niewątpliw­ie najlepszą polską powieścią ubiegłego roku, choć może budzić niesmak wśród tych, którym okupacyjna Warszawa kojarzy się zupełnie z czymś innym. Ale czy Twardoch jest obrazoburc­zy? Na pewno zaproponow­ał znakomitą literacką grę ze stereotypa­mi.

JACEK BINKOWSKI SZCZEPAN TWARDOCH. MORFINA. WYDAWNICTW­O LITERACKIE, Kraków 2012. Cena 44,90 zł.

 ??  ??
 ??  ??

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland