Trójkąt Bermudzki
Paryż, zimowe wyprzedaże. W eleganckim butiku przy Avenue George V snują się dwie ekspedientki i jeden ekspedient. Ekspedientki spoglądają z obojętnymi minami na ulicę, całkowicie mnie ignorując, sprzedawca, jakby bardziej ludzki, pyta, czy coś może mnie specjalnie interesuje. – Oczywiście – odpowiadam – interesują mnie wyprzedaże. Niestety, i rozmiary nie te, i fasony raczej nie takie, i ceny przekraczające granicę tolerancji. – Czemu tak u państwa pusto? – dziwię się niedyplomatycznie.
– Spodziewałam się tłumów, przecież to początek wyprzedaży – brnę dalej, nie zwracając uwagi na zastygłe w nieprzyjemnym grymasie twarze. Personel rodzaju żeńskiego w swym totalnym bezruchu przypomina żonę Lota. Ludzki sprzedawca wyjaśnia z głębokim westchnieniem: – Nasze klientki nie są zainteresowane promocjami, mówią o tym wprost. Chcą mieć wszystko, co im się podoba, na początku sezonu, tylko to je ekscytuje. Wyprzedaże są dla turystek i kobiet, które nie mogą sobie pozwolić na zapłacenie pełnej ceny.
Czyli dla podludzi, półplebsu pragnącego zaoszczędzić iw dodatku skorzystać z okazji. Mieć ciastko i je zjeść. Nagle zaczynam się wstydzić, że nie wpadłam na pomysł wydania pięciuset euro na sweterek w stylu lat sześćdziesiątych. Żeby być „in”, nie tylko pod względem kroju, ale przede wszystkim pod względem społecznego statusu. W końcu mogłabym brać na początku sezonu kredyt – rozmarzam się – wtedy byłabym na topie, na należnym mi luksusowym miejscu i sprzedawczynie patrzące na mnie jak na niezbyt apetycznego szczura pieściłyby w dłoniach moją kartę kredytową. Przypomniała mi się wtedy nagle inna scenka, tym razem u lekarza. Miałam grypę. Co robi człowiek, który ma grypę, smarka, kicha, któremu świat wydaje się pełen kolców kaktusa? Idzie do lekarza, żeby zamówić kolejkę i czeka. Na początku należy podać swoje dane. – Jaki adres? – pada pytanie, jak ma się okazać, absolutnie podstępne. 27, Avenue taka i taka, w XVI Dzielnicy Paryża. Ach, jaki ma pani piękny adres! – wykrzykuje sekretarka i zapisuje mnie na lepszą godzinę. Inne osoby, również chore, mogą poczekać, w końcu ich adresy nie są tak ładne i dobre jak mój. Bo w Paryżu, jak w każdej innej metropolii, istnieją adresy gorsze i lepsze, pod którymi mieszkają lepsze i gorsze kategorie bytów ludzkich – tych kodów nie da się przełamać, chyba że jest się ekscentrycznym artystą bądź multimiliarderem mogącym pozwolić sobie na każdy kaprys. Mało tego, francuska stolica posiada swój „Trójkąt Złota”, co po francusku brzmi wdzięcznie „Triangle d’or”, tworzony przez Avenue Montaigne – najbardziej luksusową arterię Paryża – Avenue George V i Pola Elizejskie. „Trójkąt Złota” jest jak Trójkąt Bermudzki – rządzi się własnymi prawami: bogaci są tu jeszcze bogatsi, starcy wciąż młodzi, samochody najokazalsze, a ceny w butikach i restauracjach dopasowane do reszty. Bukiet na Avenue George V kosztuje 200 euro – zdecydowanie lepiej za- nych, oznacza to, że JEST lepszy i wszyscy w to uwierzą, nawet jeśli pycha to jeden z grzechów głównych i to w dodatku nie ten z pomniejszych.
Moja znajoma, dysponująca od jakiegoś czasu gotówką (cuda się zdarzają), udała się w celu rekonesansu do salonu Mercedesa na Polach Elizejskich, tuż obok „Trójkąta”. Wchodzi, obsługa taksuje nieprzyjaźnie jej korpulentną sylwetkę i beżowe paletko. Co z tego, że przytroczyła do niego kołnierz z norki? – obsługa widzi, że znoszony. Znajoma pyta o nowe modele autek, obsługa odburkuje coś półgębkiem, wiadomo – do tego salo- kochiwać się w innych rejonach miasta. Mieszkańcy „Trójkąta” są jak Marsjanie – nie przychodzi im nawet do głowy, że mogliby żyć inaczej: są na swoim miejscu „Trójkąt” jest ich szwajcarską wioską. Na Avenue Montaigne mieszka Roman Polański, a jego żona – aktorka Emmanuelle Seigner – udziela wywiadów w mieszczącej się po sąsiedzku restauracji L’Avenue.
Zimą Avenue Montaigne rozświetlają złote kule, zaś na niedalekiej Avenue George V, przy hotelu pałacu Prince des Galles (Książę Walii), udekorowanym zapewne z tego względu na czerwono, gromadzą się regularnie paparazzi czatujący na pomieszkujące w nim gwiazdy. Mam nadzieję, że za gwiazdy też ktoś płaci – noc w hotelowym apartamencie kosztuje 24 tysiące euro – ekwiwalent rocznej pensji, ale to normalne: ceniąca się gwiazda nie może zadowolić się trzema czy czterema hotelowymi gwiazdkami, nie może dojeżdżać z przedmieścia, nawet jeśli się na nim urodziła i wychowała. Takie jest życie, c’est la vie – jeśli ktoś uważa się za lepszego od in- nu przychodzą tylko najlepsi. The best! Znajoma jest jednak uparta – po godzinie udaje jej się wydrzeć katalog z czeluści designerskiej szafy, chce się umówić na ewentualne spotkanie, obsługa niechętnie pyta ją o nazwisko. – Czy pani jest z Rumunii? – dopytuje sprzedawczyni w zabójczym mini i szpilkach od Laboutina, uśmiechając się złośliwie. Rumuni żebrzą na Polach Elizejskich, o tym wie każde dziecko. Ekspedientka, przyzwyczajona do obsługiwania milionerów, sama poczuła się wybrana przez los i dokonuje wstępnej selekcji społecznej. – Nie powiem pani, ponieważ jestem incognito – odpowiada znajoma i wymachując dumnie katalogiem, jak swego czasu bohaterka „Pretty Woman”, wychodzi z salonu, ze swą odziedziczoną po babci norką na szyi. Następnego dnia mąż znajomej żąda przeprosin. Na próżno: obsługa twierdzi, że jego żona, a moja znajoma, jako nuworyszka nie szanuje biedniejszych od siebie. Mąż znajomej robi więc kolejną scenę, tym razem jej samej, jak w wodewilu. Pycha, pyszka czy pyszysko posiadają różne oblicza – myślę sobie. Satelici krążący wokół posiadaczy wielkich fortun i celebrytów, o politykach nie mówiąc, czują się zwykle nieodłączną częścią ich świata, ba, światem całym, zupełnie jak pewna urzędniczka, która w oficjalnych mailach dodawała sobie do nazwiska literkę X, jak to księżne. – Czy ona grywa w filmach pornograficznych? – zdziwił się odbiorca wiadomości, nieświadomy arystokratycznych kodów. Koleżanka zadająca się z arystokratką w podeszłym wieku usłyszała z kolei, że „tylko ludzie tacy jak pani nie potrafią poprawnie adresować kopert” – nie wiedziała, biedna, czy chodzi o Jego Książęcą Wysokość, czy też o Jego Najjaśniejszą Wysokość. Postanowiła jednak wybaczyć starszej pani, która jest wprawdzie ofiarą swojego pochodzenia, ale dyskutuje w „Trójkącie Złota” z żebrakami, wypytuje ich o rodzinę i chętnie sięga do swojej pękatej portmonetki.
Któregoś dnia koleżanka natknęła się na nią w „Zarze” – dama, odziana w zabójcze szynszyle, ciągnęła za sobą naręcze bluzek i spódnic i była w siódmym niebie. – Kryszu, Kryszu – zaświergotała (koleżanka ma na imię Krysia) – to wspaniała okazja, po co mi sukienki od Balenciagi, skoro tutaj mogę znaleźć takie cuda! Jednak ta sama dama, na samą myśl, że szofer ma ją powieźć poza granice zachodniego Paryża i, o zgrozo, przejechać przez departament nr 93, którym w dobrych dzielnicach straszy się dzieci, dostała ataku histerii. – Kryszu, to niemożliwe, oni nas zamordują, oni nas przecież nienawidzą! – zawodziła, dodając, nie bez pewnej dozy słuszności, że to nie ona wymyśliła absurdalne hasło „Wolność, równość i braterstwo”.
Na szczęście w „Trójkącie Złota” nikt o nim nie pamięta, nawet jeśli kiedykolwiek je znał – kilka lat temu ważnego, acz młodego bossa nie wpuszczono tu do salonu Bossa. Boss, osoba, pojawił się tam w towarzystwie swojego najmłodszego brata odzianego w szerokie spodnie i sweter z kapturem. – Takich osób nie obsługujemy – wycedził ekspedient, mimo że boss właśnie się żenił i potrzebował pilnie kilku garniturów, w tym dla braciszka. Kupili je u Diora – sprzedawcom Diora kaptur nie przeszkadzał, pycha pychą, elegancja elegancją, ale najważniejszy jest biznes. Przygoda bossa specjalnie mnie nie dziwi – mój syn też został swego czasu odprawiony z kwitkiem ze sklepu Louisa Vuittona, w którym pragnął obejrzeć malutką i wściekle drogą portmonetkę, oczywiście nie dla mnie, nie dla mnie. Wpuścili go następnym razem, już ze mną. Pożyczyłam na tę okazję norkę od mojej koleżanki – aktualnie szczęśliwej właścicielki ogromnego mercedesa.