Koniec szorstkiej przyjaźni
Wracają charkowska goleń i choroba filipińsko-szczecińska. Znów usłyszymy o moskiewskiej pożyczce i o aferze Rywina. Za sprawą Leszka Millera i Aleksandra Kwaśniewskiego możemy się poczuć jak w okolicach roku, powiedzmy, 2003.
Trwa właśnie spektakularna wymiana ognia między obiema twarzami polskiego postkomunizmu. Aleksander Kwaśniewski, decydując się na powrót – na razie wciąż tylko jedną nogą zresztą – do polityki, znalazł się na celowniku Leszka Millera. Europarlamentarna inicjatywa Europa Plus, którą były prezydent zdecydował się firmować wraz z Januszem Palikotem, jest oczywistą polityczną konkurencją wobec Sojuszu Lewicy Demokratycznej w grze o lewą stronę sceny politycznej.
W dodatku warto zauważyć, że ostateczne zmaterializowanie się „listy Kwaśniewskiego”, o której słychać było sporo od wczesnej jesieni, oznacza jakościową zmianę w układzie sił między obiema partiami obecnymi w Sejmie, a odwołującymi się do elektoratu lewicowego. Nie jest to w dodatku zmiana korzystna dla Janusza Palikota i jego Ruchu. Bo oto trwająca od początku kadencji karkołomna rywalizacja między RP a SLD – a zatem między Palikotem a Millerem – przenosi się właśnie w wymiar zupełnie inny, lecz znany sprzed dekady.
Historia zatoczyła zatem dziwnie pokrzywione koło. I teraz naprzeciw Leszka Millera stoi już nie Janusz Palikot, ale z powrotem Aleksander Kwaśniewski. A walka o dominację po lewej stronie sceny powraca w swej treści do czasów pierwszego poważniejszego w popezetpeerowskich kręgach sporu o kształt obecności postkomunistów w polskim życiu politycznym. Czyli do epoki, w której Aleksander Kwaśniewski zasiadał w Dużym Pałacu, a Leszek Miller w Małym. Czasów, gdy Kwaśniewski robił wszystko co w jego mocy, by wpro- wadzać SLD na tzw. salony i stać się „prezydentem wszystkich Polaków”, a Miller znacznie chętniej zwracał się jednak raczej ku twardemu partyjnemu aktywowi sprawdzonemu w poprzedniej epoce.
Symbolicznie przypomina tamte czasy nawet kształt grona, które ma tworzyć Europę Plus. Jego dobór przywodzi na myśl sposób, w jaki Kwaśniewski kompletował swego czasu prezydencką kancelarię. Mamy więc kilku postkomunistów z kręgów „oświeconych” – czyli Ordynackiej i okolic (Marek Siwiec, Robert Kwiatkowski), lubianego dość powszechnie Ryszarda Kalisza, a do tego jeszcze Andrzeja Olechowskiego, czyli liberała, współzałożyciela Platformy Obywatelskiej. Do tego zaś nowość w postaci barwnej ekipy z Ruchu Palikota. Niemal nikogo natomiast, kto kojarzyłby się jednoznacznie z czasami Mieczysława Rakowskiego.
Z kolei Sojusz Lewicy Demokratycznej w wydaniu Leszka Millera jest dziś ostatnim bastionem tęsknot za PRL-em. Partią – tak jak w pierwszej połowie lat 90. – opierającą się przede wszystkim na elektoracie pokoleniowego sentymentu tych, którzy w czasach Polski Ludowej żyli wygodniej i spokojniej niż ogół. To kręgi, w których naprawdę do dziś nikogo specjalnie nie razi ani pomysł ustanowienia Roku Edwarda Gierka, ani pokłony oddawane w kierunku Wojciecha Jaruzelskiego, ani snucie tez o społeczno-edukacyjnych dokonaniach PRL-u.
Znów też aktualne się stają zasadnicze dysfunkcje obu strategii – zarówno tej spod znaku Kwaśniewskiego, jak i tej Millerowej. Kwaśniewski tak jak przed dekadą, i przed piętnastu laty, stara się łączyć rozmaite modernizacyjne sentymenty w sposób, który ostatecznie kończy się nieuniknionym światopoglądowym rozmyciem nawet na poziomie nazwy inicjatywy. Z kolei Miller wiedzie Sojusz Lewicy Demokratycznej wprost do postkomunistycznego getta, podlegającego oczywistym procesom demograficznym, niedającego żadnych poważniejszych perspektyw na przyszłość.
Dodajmy do tego coraz bardziej oczywistą niemożność budowy jakiegokolwiek względnie spójnego programu społecznego i gospodarczego, który legitymizowałby dążenie obu formacji do określania się mianem lewicy. W SLD i okolicach od lat nie ma już nikogo, kto udźwignąłby to wyzwanie – ani Hausner, ani Kołodko, ani Borowski, ani Cimoszewicz już tam raczej nie wrócą, a ich następców brak. Kto zaś miałby się tym zająć u Kwaśniewskiego i Palikota? Andrzej Olechowski? Anna Grodzka? Robert Kwiatkowski.
To zaś, co od biedy mogłoby rysować wyrazistość i SLD, i Europy Plus, czyli światopogląd i stanowisko w szeroko rozumianych kwestiach obyczajowych, jest po prostu identyczne – zarówno w przypadku partii Millera, jak i ekipy Palikota i Kwaśniewskiego.
Po części dlatego konfrontacja między obiema formacjami schodzi na poziom właśnie personalny. Gdyby tylko bezkrytycznie wierzyć Leszkowi Millerowi, który dziś opowiada na nowo historię swej szorstkiej przyjaźni z Aleksandrem Kwaśniewskim, to z tego ważne- go swego czasu określenia należałoby raczej usunąć słowo „przyjaźń”.
Stosunek do Kwaśniewskiego jest między innymi jednym z lejtmotywów wydanej właśnie przez wydawnictwo Czerwone i Czarne rozmowy rzeki Roberta Krasowskiego z Leszkiem Millerem. Były premier nie szczędzi tam żadnej okazji, by wbić szpilę w dawnego współwładcę na postkomunistycznej lewicy. Mówi o kompleksie niższości, który miał Kwaśniewski odczuwać względem środowisk Unii Wolności, przypisuje mu także część politycznych uników i wolt, w których sam miał udział. Przedstawia Kwaśniewskiego jako oportunistę i kunktatora, który przez całą swą polityczną karierę usiłował po prostu uciec od swej pezetpeerowskiej tożsamości.
To właśnie podczas promocji „Anatomii władzy” Leszek Miller obwieścił zresztą, że te fragmenty słynnych nagrań z Kwaśniewskim słaniającym się w Charkowie w roku 1999, jakie pokazano w mediach, były najmniej drastyczne.
Miller z pewnością ma w ostatnich miesiącach powody, by ogniskować swą energię na dezawuowaniu Kwaśniewskiego. Po pierwsze przecież, Kwaśniewski kończył swą drugą prezydencką kadencję z rekordowymi, do dziś niepobitymi notowaniami. A Miller i jego formacja w tym samym czasie przeżywali postrywinową katastrofę. Po niej SLD zdołał się jakoś okopać właśnie na pozycjach „dumnego postkomunizmu” – dla twardego elektoratu partii Millera Kwaśniewski ma się więc dziś stać zdrajcą formacji, która wyniosła go kiedyś na szczyty.
Zarazem jednak – i to zapewne drugi cel Millera – przeniesienie walki o lewą stronę sceny na poziom Miller – Kwaśniewski chwilowo wyrzuca z gry Janusza Palikota. Wbrew wszelkim mitom zaś były prezydent, choćby ze swym aktualnym kazachstańsko-kulczykowym ogonem, może być znacznie łatwiejszym celem od polityka z Lublina.
Pokonanie Kwaśniewskiego oznaczałoby więc dla Millera i rozbrojenie Europy Plus, i bardzo poważne uderzenie w Ruch Palikota. W konsekwencji więc – chwilową dominację w grze. Dlatego właśnie szef SLD nie zawaha się przed wytoczeniem najcięższych dział wymierzonych w byłego prezydenta.
Oczywiście też żadnej przyjaźni Millera z Kwaśniewskim już więcej nie będzie. Ani tej szorstkiej, ani wymuszonej, ani nawet zupełnie sztucznej.