Kto zamordował Justynę, Ewę, Darię?
szedł łapać rybki, a jak wracał wieczorem, to miał pretensję do mojej siostry, że nie ma jedzenia. A po prawdzie to my ich żywiliśmy z rodzicami. A jak już on sam coś kupił, to zaraz chował. Kiedyś zrobił, na przykład, awanturę, że ktoś zjadł mu konserwę. – A jak się odnosił do swojej żony? – Jeszcze jak siostra była w ciąży, to ją uderzył i uciekł w pola. A ona leciała za nim, nawet pierścionek zaręczynowy wtedy zgubiła. Ale była bardzo w nim zakochana. A później to już ciągle była wystraszona i było coraz gorzej. Tuż przed rozwodem Zosia spała w kuchni na materacu, a on w pokoju z dziećmi.
– Czy siostra często skarżyła się panu na męża?
– Ona to wszystko dusiła w sobie, ale było widać, że wysycha. Trudno się dziwić, bo całe życie miała przez niego piekło. I jeszcze dzieci przeciwko niej buntował, przekupywał pieniędzmi. Wszystko robił, żeby jej nie szanowały. A tak po prawdzie, to trudno go było rozszyfrować. Dla obcych to był bardzo grzeczny, a w domu zamieniał się w jakiegoś diabła. I ciągle tego focha miał...
Zupełnie inaczej widzi oskarżonego jego siostra. Celina P. zeznała w prokuraturze tak:
– Zawsze lubiliśmy brata w rodzinie, bo był taki, jaki być powinien. To znaczy jaki? Ano taki, że był uczynny i zawsze pierwszy do pomocy. A później, jak się ożenił, to pracował na różnych budowach przy docieplaniu budynków. Czy pił wódkę? Pił, jak każdy – raczej przy okazji, ale nie miał nałogu. Czy bił swoją żonę? Nie wiem. Czy był agresywny? Skądże, on nie umiał się kłócić. Ani w szkole, ani z rodzicami, ani z rodzeństwem nigdy się nie kłócił.
Według znajomych i sąsiadów Jan Ch. był odbierany jako człowiek wprawdzie trochę impulsywny, ale życzliwy, pracowity i interesujący się losem dzieci. A Zofia Ch. – jako kobieta uległa wobec męża, cicha i spokojna, ale też mało operatywna. Najstarszy syn oskarżonego: – Jak ostatni raz byłem w areszcie u ojca, to mówił do mnie tak: „Chciałbym już skończyć życie, synu...”. Nie wiem, może miał wyrzuty sumienia a może jakieś konflikty w celi. Ale przed tym wszystkim też często powtarzał, że już nie ma siły, że chciałby już z tym wszystkim skończyć.
Za tydzień: Kuratorka sądowa w swojej opinii napisała, że jeszcze nigdy nie spotkała się z tak patologicznymi emocjami między dziećmi i rodzicami. „Te dzieci były w chory sposób uzależnione psychicznie i emocjonalnie od ojca, a jednocześnie nie wykazywały jakiejkolwiek empatii wobec matki. Było to wynikiem wieloletniego prania ich mózgu przez ojca”.
Są takie sprawy, które nie dają spokoju śledczym z pomorskiej komendy policji. Pracują nad nimi, wykorzystując nowoczesne techniki kryminalistyczne, specjalne grupy zwane Archiwum X. To zabójstwa trzech młodych dziewczyn dokonane w latach 1994 – 1995. Piszę o nich na prośbę policjantów z Gdańska.
Justyna
Justyna Węsierska miała 18 lat. Mieszkała z rodzicami w maleńkim Leźnie, w gminie Żukowo. Prawie codziennie dojeżdżała do Gdańska, gdzie uczyła się w Zasadniczej Szkole Zawodowej.
14 czerwca 1994 roku, kiedy rok szkolny właściwie już się kończył, wyszła z domu na przystanek PKS, z którego tradycyjnie dojeżdżała do Gdańska. Około godz. 10 na przystanku widziana była po raz ostatni. Nie dotarła do szkoły. Wieczorem nie pojawiła się w domu, co zaniepokoiło rodzinę, bo Justynie nie zdarzały się dotąd takie sytuacje.
Następnego dnia rodzina powiadomiła komisariat policji w Żukowie o zaginięciu Justyny. Rozpoczęły się rutynowe działania. Poszukiwania na własną rękę prowadziła też rodzina i znajomi. Przepytywano uczniów, ale nikt nie wiedział, co się stało z Justyną. Nikt nie słyszał, żeby planowała ucieczkę. Nie miała problemów w szkole ani kłopotów rodzinnych.
Przełomowy, a zarazem tragiczny był 17 czerwca, kiedy właścicielka jednego z domków letniskowych w miejscowości Kamień, gmina Szemud, w leśnym potoku zauważyła ludzkie kończyny wystające ponad lustro wody. Natychmiast powiadomiono policję. Kiedy wyciągnięto ciało, szybko stwierdzono, że są to zwłoki Justyny Węsierskiej. Ciało było zapakowane w worek i obciążone kawałkiem betonowej płyty. Ręce i nogi morderca skrępował w nadgarstkach i kostkach, a usta zakneblował przy użyciu sznurka, na zasadzie zadzierzgającej pętli. Wstępna przyczyna śmierci to uduszenie. I choć zwłoki były ubrane w kompletną odzież, gwałtu.
Policyjni specjaliści wraz z lekarzami ustalili, że zwłoki przed wrzuceniem do wody były przetrzymywane gdzieś przez dwie doby. Czyżby morderca nie wiedział, co zrobić z ciałem? Miejsce znalezienia zwłok było odległe o 35 km od przystanku PKS, z którego Justyna miała odjechać. Jak ustaliła rodzina, na miejscu znalezienia zwłok brakowało: czarnego plecaka z tkaniny z książkami i przyborami szkolnymi, złotego pierścionka z oczkiem, legitymacji szkolnej i biletu miesięcznego PKS.
Dość szybko znaleziono w Leźnie świadków, którzy 14 czerwca rano widzieli Justynę. Jeden z nich widział ją w połowie drogi z domu do przystanku PKS, ale ważniejsi byli świadkowie czekający na autobus na przystanku. Otóż zapamiętali oni, jak około godz.10 Justyna zatrzymała samochód na tzw. stopa. Najprawdopodobniej był to czerwony vw golf. Jeden ze świadków zapamiętał nawet początek numeru rejestracyjnego SLB... (woj. słupskie). W aucie był ponoć tylko kierowca. Justyna wsiadła do auta i odjechała w kierunku Gdańska. Śledczy „przeczesali” właścicieli takiego i podobnych aut z ówczesnych województw słupskiego i gdańskiego. „Rozliczono” też mężczyzn z tego regionu, którzy byli agresywni wobec kobiet i mieli zaburzenia seksualne. Byli nawet podejrzewani w tej sprawie, ale nikomu nie postawiono zarzutów. Apelowano też do kobiet, które były gwałcone, bądź usiłowano na nich dokonać zgwałceń, o zgłaszanie się na policję. Niestety, żadne z tych działań nie przybliżyły śledczych do mordercy zboczeńca.
Ewa
nie wykluczono
Prawie rok później dokonano podobnej zbrodni. Ofiarą była 16-letnia Ewa Miotk. Dziewczyna mieszkała z rodzicami i rodzeństwem w Sierakowicach przy ul. Mickiewicza. Uczyła się w miejscowym Liceum Zawodowym, nie miała problemów w szkole. Liceum znajdo- wało się zaledwie 500 metrów od domu Ewy. Dziewczyna codziennie pokonywała tę odległość piechotą. Chodziła ulicami: Mickiewicza, ks. Sychty do skrzyżowania z ul. Lęborską, następnie ul. Dworcową, przy której mieściła się szkoła. Przejście tej trasy zajmowało 15 – 20 minut.
13 maja 1995 roku około godziny 8.10 Ewa wyszła do szkoły. Gdy przechodziła ul. ks. Sychty, widziały ją trzy osoby, które ją znały. Ale Ewa do szkoły nie dotarła. Powtórzyła się sytuacja podobna do zniknięcia Justyny. Zaginięcie uczennicy, zgłoszenie na policję, poszukiwania zakrojone na szeroką skalę. Bez rezultatu. Nie było żadnej przyczyny, aby dziewczyna miała uciec z domu. Szybko wykluczono wątek nieszczęśliwej miłości itp. Policjanci użyli dużych sił do penetracji okolicy, bez efektu.
Znaleziono jednak świadka, który rankiem 13 maja widział Ewę idącą w kierunku szkoły na ul. księdza Sychty i wsiadającą do samochodu Polonez. Świadek nie zauważył, czy dziewczyna zatrzymywała auta, czy też podjechało ono do niej. Świadek nie widział też, kto był w aucie, jedyne, co zapamiętał, to to, że samochód miał kolor granatowy. Była to zaskakująca wiadomość, bowiem rodzice wielokrotnie kładli córce do głowy, żeby nie wsiadała do samochodów kierowanych przez obcych. Czyżby dziewczyna była z kimś umówiona? Czy zabrał ją jakiś znajomy?
Kiedy próbowano odpowiedzieć na te pytania, tragiczne wieści napłynęły z odległego o około 2 km od Sierakowic wysypiska w Pałczewie. Było to 19 maja 1995 roku (6 dni po zniknięciu Ewy). Około godziny 15 miejscowy rolnik, jadąc lasem obok wysypiska, zobaczył przy samej drodze dwa jutowe worki (podobnie jak w przypadku Justyny).
Szybko ustalono, że zamordowaną jest Ewa Miotk. Zwłoki były nagie, a nadgarstki skrępowane. W ustach znajdował się knebel wykonany z dzie
36