Sen, cud, anioły i harówa
O wynalazcach mówi się nieraz, że to ci, co nie wiedzą, że się nie da. To samo można powiedzieć o trojgu moich rozmówców. Gdy byli pogrążeni w śpiączce, nie wiedzieli, że rokowania medyczne na ich temat były, delikatnie mówiąc, żadne.
Nie wiedzieli też, że lekarze nie potrafili przewidzieć, czy pani Maria, Wojtek i pan Janusz kiedykolwiek się obudzą. A nawet jeśli, to nie mogli powiedzieć ich bliskim, kiedy to nastąpi. Czy będą mówić, chodzić, rozpoznawać ludzi i rzeczy, normalnie funkcjonować? Czy będą świadomi? Tęgie medyczne głowy najpierw zrobiły wszystko, co było w ich mocy, a potem mogły już tylko czekać. Lekarze byli tak samo bezradni, jak zrozpaczone rodziny pacjentów w śpiączce. Poza czekaniem, jeśli wierzyli, mogli się tylko modlić.
Wiedli bardzo aktywne życie, które runęło nagle. Nastał czas, który moi rozmówcy znają tylko z opowieści innych.
Janusz Szymański przeżył śpiączkę najwcześniej, 25 lat temu, po wypadku samochodowym. Spał dwa miesiące.
– Powrót był bardzo mozolny, zajął mi dwa lata, choć na nogi stanąłem już po sześciu miesiącach – mówi rehabilitowany.
17 lat temu Wojtek Nowogrodzki miał 16 lat. Było lato, gdy rozpędzonym motocyklem uderzył w drzewo. Przeżył. Ze stłuczeniem mózgu oraz pnia mózgu, złamaną ręką w stawie barkowym i pękniętą miednicą, nieprzytomny, ale żył. Spał dwa miesiące.
– Nie pamiętam niczego. Od razu straciłem przytomność – opowiada wysportowany mężczyzna. – Może to i dobrze.
Prawie dwumiesięczną lukę w świadomości ma też pani Maria. Ciemność zapadła półtora roku temu w sobotni poranek.
– Jak zwykle piłam kawę. Podniosłam się od stołu i dalej już nic nie pamiętam – mówi Maria Janusz. Chwilę potem nieprzytomną znalazł mąż, gdy zaniepokojony, że nie odbiera telefonu, wrócił do domu. Lekarze stwierdzili, że pękł tętniak, o którego istnieniu pani Maria nawet nie wiedziała.
Wszyscy troje przeleżeli w około dwóch miesięcy.
– To akurat przypadek – mówi Wanda Drożdż, związana z założoną przez Ewę Błaszczyk Fundacją „Akogo?” i pracująca z dziećmi w śpiączce w Centrum Zdrowia Dziecka rehabilitantka. Wyjaśnia, że w tej kwestii nie ma reguły. Jedni budzą się po kilku dniach, tygodniach, inni po kilku miesiącach, a nawet latach. – Ostatni głośny przypadek to przebudzenie się dziewczyny w Czechach, która była w śpiączce ponad rok – mówi pani Wanda.
śpiączce
– Dziś wiem, że rokowania były żadne – nawet jeśli przeżyję, będę warzywkiem – mówi filigranowa i jak dawniej energiczna Maria Janusz. – Ale obudziłam się i wiem, że to był cud. Kobieta nie ma wątpliwości, w jakich kategoriach oceniać powrót do zdrowia.
O cudzie opowiada też Janusz Szymański, który dziś pracuje z panią Marią. O cudzie mówi również Wojtek Nowogrodzki. Choć jego obrażenia mózgu właściwie nie dawały szans na przeżycie, paradoksalnie być może był w nieco lepszej sytuacji niż pani Maria. Przynajmniej teoretycznie.
– Urazy rokują lepiej – mówi Wanda Drożdż. – Czynników jest oczywiście wiele. Sporo zależy od tego, jaka część mózgu została uszkodzona. Liczy się też wiek. Im pacjenci są młodsi, tym mają większe szanse.
Moi rozmówcy z takim samym przekonaniem, jak o cudzie, opowiadają o aniołach. Tak nazywają ludzi, którzy przywracali ich do życia. Od bliskich wiedzą, jacy lekarze ich ratowali i że mieli naprawdę bardzo dużo szczęścia, trafiając akurat do nich.
Gdy pani Maria otworzyła oczy w szpitalu, zobaczyła swojego dobrego znajomego, doktora Tadeusza Kruzela. – Poczułam się bezpiecznie. Zapytał, czy go poznaję. A ja mu na to: „Pewnie! Po 30 latach miałabym pana nie poznać?” – opowiada. Na opowieść do gazety zgodziła się niechętnie. Postawiła warunek, że porozmawia, jeśli będzie mogła podziękować tym, którzy jej pomogli. Wylicza więc: neurologa dr. Kruzela, Dorotę Purgal, wiceprezydent Legnicy, dr Monikę Wierzbicką i Janusza Szymańskiego – rehabilitantów, firmę Euco, która finansuje jej leczenie, oraz cały sztab lekarzy, pielęgniarek z Legnicy i Kamiennej Góry, rodzinę i przyjaciół...
Bez pomocy świetnych lekarzy na pewno nie przeżyłby też Wojtek. Wspomina nieżyjącego już dr. Jerzego Szkarłata i kil- ku innych specjalistów.
Zaraz po lekarzach moi rozmówcy wymieniają rehabilitantów. Jak zgodnie podkreślają – najlepszych. Wojtek opowiada przede wszystkim o panu Maćku. Wspomina też swojego nowego szefa ze szpitala wojskowego we Wrocławiu, gdzie ma staż jako masażysta, Ewę Błaszczyk, ukochaną Nastkę...
Nikt z naszych bohaterów nie stanąłby na własnych nogach, gdyby nie pomoc specjalistów i bliskich.
W czasie gdy oni spali, cały sztab ludzi, nawet ci, których nikt nigdy by o to nie podejrzewał, nie ustawali w modlitwach. Bo lekarze nie kryli, że sama medycyna nie wystarczy...
Obudzili się, ale to był dopiero początek. Potem zaczął się powrót. Trudny. Mozolny. U każdego inny. Wszyscy zgodnie mówią, że cały czas trwa.
– Pomyślałam: „Jestem! Dzięki Bogu”. Szybko jednak okazało się, że owszem, ja jestem, ale świat jest zupełnie inny, że sama nic nie mogę, że do wszystkiego potrzebuję pomocy – opowiada pani Maria.
Kto choć trochę zna tę drobną, elegancką, przepełnioną pasją i energią, nieustępliwą, albo – jak sama o sobie mówi – upierdliwą kierowniczkę Warsztatu Terapii Zajęciowej „Jutrzenka”, może sobie wyobrazić, jak trudny to był dla niej stan.
– Uświadomiłam sobie, że sama nie mogę niczego zrobić, nigdzie pójść, pobiec, usiąść, umyć się, zjeść, nawet przełożyć na drugi bok – wylicza kobieta, dla której wcześniej nie było rzeczy niemożliwych. – Na szczęście mój mąż okazał się świetną pielęgniarką. Nie załamałam się. Nie miałam czasu. Ciągle ktoś do mnie przyjeżdża lub przychodzi. Córka, koleżanki, rodzina, wpada Kruzel, no i moi dwaj aniołowie: pan Janusz i pani doktor Monika – uśmiecha się.
Rozpoznawała ludzi, potrafiła mówić, przełykać. Wojtek Nowogrodzki po otwarciu oczu musiał się na nowo uczyć mówić, nazywać ludzi i rzeczy, jeść, chodzić. Dziś pływa, biega, jeździ rowerem. Studiował w Akademii Wychowania Fizycznego we Wrocławiu, był pracownikiem socjalnym, pomagał niepełnosprawnym, zaangażował się w fundację Ewy Błaszczyk i pomaga zbierać pieniądze na klinikę Budzik, do której trafiają dzieci w śpiączce.
O tym, jakie umiejętności ma pacjent po wybudzeniu, a czego musi się uczyć na nowo, decyduje to, jaka część mózgu została uszkodzona.
– I czy inna część mózgu może przejąć funkcję tej uszkodzonej – dodaje Wanda Drożdż. – Nazywa się to kompensacją. Najszybciej kompensacje tworzą się u dzieci, bo plastyczność mózgu rozwija się do 16. roku życia. To, jak szybko odzyskuje się sprawność, zależy w bardzo dużym stopniu od rehabilitacji.
Pani Maria marzy o umyciu okien, plewieniu ogródka, ale słyszy, że jeszcze nie teraz. Na razie posłusznie wykonuje ćwiczenia.
– Słucham tych moich aniołów we wszystkim, bo widzę, jaki rehabilitacja przynosi efekt – uśmiecha się, choć przyznaje, że czasem boli.
– Boli. Czasem się też zwyczajnie nie chce albo przestaje się wierzyć w sens, bo rehabilitacja to ciężka praca. Ale pan Maciek Podhorski, mój rehabilitant, gdy widział, że się nad sobą użalam, mówił: „Wojtuś, nie pindol, ćwicz!” – śmieje się Wojtek Nowogrodzki.
– Wiem, że to boli, ale też wiemy, gdzie jest granica tego bólu. Śmiejemy się i mówimy: „Pokaż, gdzie cię boli, a będzie bolało jeszcze bardziej” – opowiada Janusz Szymański. Sam przeszedł rehabilitację, więc nie tylko zawodowo, ale z własnego doświadczenia wie, ile ona kosztuje wysiłku. I jak ważne jest indywidualne podejście do pacjenta. To, żeby on też wiedział, dlaczego ma wykonywać dane ćwiczenia. I że nie można przesadzać. – Co zrobiłam, jak postawiłam pierwszy krok? Wywaliłam się – mówi szczerze pani Maria. – Bo oczywiście pospieszyłam się i na nikogo nie poczekałam. Chciałam być samodzielna i teraz ponoszę konsekwencje, boli mnie biodro. Potem przestałam się wyrywać. Robię to, na co mi pozwalają i wzdycham, że umyłabym okna, wyplewiła ogródek, sama poszła do fryzjera...
Pani Maria jest posłuszna, ale nie ukrywa, że ma ambitny plan. Jeszcze kilka miesięcy temu nie było wiadomo, czy przeżyje. Teraz szykuje się do pracy. – We wrześniu chcę wrócić do pracy i mam nadzieję, że pan Janusz mnie wyrychtuje na czas – mówi, zerkając z szelmowskim uśmiechem na rehabilitanta.
– Zobaczymy – odpowiada spokojnie pan Janusz.
Jak podkreśla Wanda Drożdż, nie ma dokładnych danych, ale szacuje się, że obecnie w naszym kraju jest około 5 tysięcy ludzi pogrążonych w śpiączce. Budzą się nieliczni (...).
(Skrót pochodzi od redakcji „Angory”)