TELEWIZOR POD GRUSZĄ
Kiedy w weekendy oglądamy telewizyjne programy letnie, których autorzy zabierają nas do kurortów, na plaże, w góry i gdzie tam jeszcze można spędzać urlop, odnosimy nieodparte wrażenie, iż Polacy to goście z całkiem poważną kasą, którą chętnie wydają podczas urlopów, aby znaleźć się w towarzystwie jakichś celebrytów, którzy też tam grasują. Okazuje się bowiem, że nasze „gwiazdy” bardzo lubią pokazać się na wszelkiego rodzaju letnich spędach, nie wiedzieć czemu zwanych festiwalami czegoś tam. Co zawsze sprowadza się do jednego – festiwalu próżności. W różnych Sopotach, Międzyzdrojach, Kołobrzegach, Mielnach aż roi się latem od odtwórców drugo- i trzecioplanowych ról w czwartorzędnych serialach, których nie chcą oglądać już nawet przysłowiowe gospodynie domowe. Stanowią ozdobę letnich plaż, deptaków i kawiarenek. To tam prężą muskuły, ślą uśmiechy aktorskie beztalencia, tam się dowartościowują na cały następny rok. Wiedzą, że do kurortu przyjedzie telewizja i pokaże, jak są dopieszczani przez fanów i fanki. Przypomną, że istnieją, że są rozpoznawalni. Taka reklama może pozwoli przetrwać kolejny sezon, utrzymać się w zawodzie. Otaczający celebrytów wczasowicze niekoniecznie są tam z miłości do artystów. Oni mają nadzieję, że ich również pokażą w telewizji, a wtedy będą mogli przez cały rok opowiadać rodzinie i znajomym, jak to byli na małym ekranie w towarzystwie tej czy innej znanej postaci. A że zejdzie im przy tym trochę czasu, zanim wytłumaczą, kto zacz owa osoba, to już inna sprawa. Ważne, że była telewizja i cała Polska mogła to na żywo zobaczyć. I tak kręci się ten letni interes, z którego zadowolone są wszystkie strony. Telewizje mają wypełniony czas antenowy, artyści od siedmiu boleści swoje pięć minut i michę na krzywy ryj, a letnicy chwile w blasku kogoś w miarę znanego. Ten scenariusz powtarza się w telewizorach od lat. Właściwie słusznie, bo po co wymyślać coś nowego, skoro jest na to niegasnące zapotrzebowanie. No, po co?