Kultura na wyprzedaży
Biblioteka Narodowa opublikowała kolejny doroczny raport o stanie czytelnictwa. Wynika z niego jasno, że z czytaniem książek w Polsce jest coraz słabiej. Dwie trzecie rodaków w ogóle nie bierze książki do ręki (61 proc.), a tylko co dziesiątego (11 proc.) można uznać za regularnego czytelnika, to jest takiego, którzy rocznie czyta co najmniej siedem książek. Już nie zagraża nam wtórny analfabetyzm. Wtórny analfabetyzm stał się faktem.
Z innych badań rynku wynika, że znaczna część społeczeństwa nie interesuje się kulturą (ok. 40 proc.), a interesuje się nią ok. 25 proc., z tym że 3 proc. bardzo się interesuje (odpowiada to bodaj szczytowej oglądalności TVP Kultura). To kolejny niezbyt krzepiący raport, choć na pociechę możemy powiedzieć, że rośnie liczba widzów teatralnych i z wolna zbliża się do 10 milionów widzów rocznie. Ale to i tak mniej niż widzów w Szwecji, Czechach czy Izraelu.
Wróćmy do czytania, bo jednak bez niego ani rusz; łatwo można stoczyć się na margines intelektualny Europy, i to w sposób trwały. Nie idzie przy tym o samą umiejętność składania liter – powszechny dostęp do komórek i internetu sprawił, że czytanie krótkich wiadomości i umiejętność nadawania karłowatych informacji stała się powszechna. Wprawdzie ludzie dzisiaj nie pisują listów (chyba że otwarte), ale produkują i odbierają niezliczone maile. Jednak taki poziom „czytelnictwa” już nie grozi tabloizacją, którą mamy za sobą, ale niebezpiecznym rodzajem nowomowy (?), w której obowiązują schematy, emotikony i słówka zastępcze, należące do najpośledniejszej warstwy języka.
tak wielu Polaków nie bierze książek do ręki, a tak niewielu je czyta? Czy to koniec epoki Gutenberga, triumf internetu i telefonii komórkowej? W takim razie dlaczego w krajach bardziej od naszego rozwiniętych czytanie książek należy do codziennego obyczaju, co łatwo na przykład zaobserwować w autobusach czy pociągach w Szwecji? „Nie czytamy, bo nie widzimy potrzeby – komentuje ten stan rzeczy Tomasz Makowski, dyrektor Biblioteki Narodowej. – To jak z bezdomnością czy bezrobociem; na początku bardzo nas to boli, potem się przyzwyczajamy, aż w końcu staje się to naszym życiem i trudno nam z tego wyjść. Podobnie jest z nieczytaniem, przyzwyczajamy się do tego”.
Jest coś na rzeczy. W zamierzchłych czasach obrzydzanego PRL-u czytanie książek należało do psiego obowiązku inteligenta albo i kandydata na inteligenta. Podczas spotkań towarzyskich, a nawet codziennych pogwarek, należało się wykazać znajomością nowości, choćby modnych. Kto się nie orientował, odpadał – dzisiaj popisywanie się ignorancją czytelniczą należy do dobrego obyczaju. – Ja nie czytam książek, ja tylko kartkuję – oświadcza pewien wzięty reżyser młodego pokolenia. – Ja też tylko kartkuję – wspiera go przedstawicielka znanej firmy wydawniczej.
minionej książki zdobywało się w długich kolejkach – któż nie pamięta wijącej się kolejki przed księgarnią PIW-u na ulicy Foksal po „Imię róży” Umberta Eco, a nawet „Koran”. Sam szczyciłem się tzw. półką na zapleczu zaprzyjaźnionej księgarni Universum, na którą odkładano mi najciekawsze nowości. Dzisiaj po tej ogromnej księgarni u zbiegu Gagarina i Sobieskiego, o kubaturze Multipleksu, śladu nie ma; teraz to odkurzacz mieszczący wiele drobnych firm. Nie ma już księgarenki PIW-u, na jej miejscu znajduje się jedna z wielu knajp przy ulicy Foksal, właściwie nie ma już PIW-u, choć upadająca firma wciąż wydaje świetne książki. Po korytarzach PIW-u hula wiatr, cenne zbiory tłoczą się na małej powierzchni, w budynku zagnieździło się sporo firm, a na straży masy upadłościowej trwa dyrektor, łudzony obietnicami, że PIW czeka jeszcze jakaś przyszłość, co zapowiadał minister kultury (i dziedzictwa, ale jakież to będzie dziedzictwo po upustynnieniu pejzażu książki z wyższej półki).
Ledwo dycha KiW, który też wycofał się z prowadzenia księgarenki, ograniczył powierzchnię redakcyjną, a co ważniejsze – ofertę wydawniczą. W siedzibie KiW-u na Smolnej panoszy się duch tymczasowości: poprzestawiane stare meble, stłoczone archiwum, wrażenie pobojowiska. Wydawca jeszcze trwa, ale jak długo?
Łatwo to skwitować komentarzem, że niedołęgi nie utrzymają się na rynku, kulawe kaczki muszą odpaść. To filozofia tzw. niewidzialnej ręki rynku, wielki patron prawa Kopernika: konkurencja na rynku książki oznacza wypchnięcie wartościowej książki (choć często wydawanej skromnie) przez pyszniące się szatą graficzną byle co.
istnieje już Ossolineum, najstarsze, zasłużone polskie wydawnictwo, które przetrwało zabory i wojny. Oficyna wydawnicza trudnych do przecenienia serii Biblioteki Narodowej (klasyka polska i klasyka obca) we wzorowych opracowaniach edytorskich umarła cichą śmiercią. Wprawdzie ocalono (na szczęście) archiwum, ale dopuszczenie do agonii tego unikatowego wydawnictwa trudno zrozumieć. Podobnie jak lekkomyślne sprywatyzowanie PWN, najpotężniejszego wydawnictwa naukowego u samego progu nowej Rzeczypospolitej, które krok po kroku doprowadziło do jego zapaści. Wydawnictwo, które było zapleczem polskiej humanistyki (i nie tylko), a zwłaszcza edycji encyklopedycznych, w zasadzie przestało istnieć. Żywi się dzisiaj resztkami.
Z polskiego rynku książki wycofało się niemieckie wydawnictwo Weltbild, które przejmując Świat Książki, zmieniło jego profil tak dalece, że książki (zwłaszcza te o pewnej wartości kulturowej) stały się marginesem produkcji wobec handlu rozmaitym „badziewiem” i sprzedażą wydawniczego śmiecia. Nikt więc nie ronił łez, choć Świat Książki miał za sobą zacne serie klasyki, edycje prozy Pilcha, Rylskiego czy Głowackiego, by ograniczyć się do kilku flagowych przykładów.
Nie tylko Weltbild zalał półki księgarskie tandetą; wielu innych wydawców specjalizujących się w maksymalizacji zysku i szybkich łupach rynkowych zarzuciło je swoim śmiecia- mi. Odróżnianie w tym natłoku tytułów plew od ziarna stało się coraz trudniejszym zadaniem, zwłaszcza że znikła tygodniowa prasa kulturalna. Informacje o książkach znalazły się w eterze i na wizji w pasmach niszowych, a w gazetach częściej przypominają reklamy niż rzetelne omówienia. W tej sytuacji zdezorientowany czytelnik pada ofiarą przypadkowych wyborów i się zniechęca.
Wspomniane badania czytelnictwa nie dotyczyły tylko literatury pięknej, literatury faktu i literatury rozrywkowej. Obejmowały całość lektur Polaków, łącznie z publikacjami specjalistycznymi, zawodowymi. To oznacza, że wyniki tych badań są naprawdę zatrważające – okazuje się bowiem, że nawet specjaliści nie czytają systematycznie (albo iw ogóle) książek z ich dziedziny. Oznacza to, że ani ich szefowie, ani oni sami, ani charakter ich pracy, słowem nikt i nic nie wymusza na nich kształcenia ustawicznego. Badania książki są zatem pośrednio świadectwem naszej mizerii intelektualnej, obumierania innowacyjności. To już nie dzwonek alarmowy, to dzwon Zygmunta, który grzmi na larum.
Po opublikowaniu raportu Biblioteki Narodowej polały się łzy rzęsiste na łamach kilku gazet i na antenie paru stacji, ozwało powszechne biadolenie, odbyło kilka paneli. A polityka państwa wobec książki pozostała bez zmian. Na pociechę przytoczę słowa Prezydenta: „Książki są częścią naszej historii, naszej tożsamości, a naszym obowiązkiem jest, aby dostępne były dla wszystkich”. Tyle tylko, że nie powiedział tego prezydent RP, ale François Hollande podczas 33. Targów Książki w Paryżu.