Obywatel „billig polakk” Norwegia
Warunki, w jakich w lipcu pracowali Polacy przy budowie sklepu hiszpańskiej sieci odzieżowej Zara w Oslo, po nagłośnieniu przez media wprawiły Norwegów w osłupienie, a spowodowała to zwłaszcza stawka. 22 złote za godzinę to w Polsce może nie jest źle, ale wystarczy tylko na pół kufla piwa w kawiarni po drugiej stronie ulicy lub jeden przejazd tramwajem.
Informacja dnia „Skandal na budowie” podana przez dziennik „Dagbladet” nie była, niestety, pierwszą na ten temat, lecz być może tysięczna. W kraju fiordów pracuje dzisiaj około 100 tysięcy Polaków. Norwegowie nazywają ich potocznie „billig polakk”, czyli „tani Polak”, a afery z tzw. dumpingiem socjalnym odkrywane są właściwie codziennie.
Arbeidstilsynet, norweska inspekcja pracy, właśnie na wniosek „Dagbladet” zorganizowała akcję kontrolną przy budowie hiszpańskiego sklepu na ulicy Bogstadveien w dzielnicy Majorstuen. Obecni tam dziennikarze, którzy rozmawiali z robotnikami, podkreślili: żaden z nich nie chciał podać nazwiska, obawiając się represji lub niewypłacenia pensji, lecz wszyscy identycznie opisali warunki pracy, podczas której zmuszani byli do prawdziwego niewolnictwa, a jeden z nich został wyrzucony za... napicie się wody.
Polacy nie tylko byli nisko opłacani, lecz nie byli zarejestrowani w Norwegii, a nie mając wymaganego tzw. numeru personalnego (polski PESEL), nie byli ubezpieczeni w tutejszym odpowiedniku ZUS.
– Zaczynaliśmy pracę o 7 rano, pracowaliśmy po minimum 10 godzin, siedem dni w tygodniu. Podczas rozbijania płyt gipsowych w piwnicy pracodawca kazał nam zamykać okna, tak że nie mieliśmy czym oddychać, a w kurzu nie widzieliśmy się wzajemnie – opowiadali Polacy.
– W tym miejscu pracy wystąpiło zagrożenie zdrowia, a nawet życia. Robotnicy nie mieli odzieży ochronnej ani wymaganych prawem masek – ocenił starszy inspektor Arbeidstilsynet Per Granero/d i natychmiast zamknął budowę.
– Norwegia ma bardzo dobrą sytuację gospodarczą, lecz małą liczbę mieszkańcow i dla swojego rozwoju potrzebuje Polaków – powiedział król Norwegii Harald V podczas wizyty w Polsce w maju ubiegłego roku.
– To Polacy budują Norwegię i jesteśmy od nich bardziej zależni niż oni od nas – skomentował dziennik „Aftenposten”. Gazeta jednak podkreśliła: – Nie- stety, nie szanujemy ich. Oni ciężko pracują, nie narzekają i nie chorują, a w dodatku posiadają to, co u nas już dawno zanikło, solidną moralność pracy z lat 50., lecz przez Norwegów traktowani są z niechęcią graniczącą z obrzydzeniem. Tak wynika z odkrywanych skandali w miejscach pracy, gdzie mają niejasne kontrakty, długie dni pracy i nieludzkie warunki mieszkaniowe.
Norwegia nie należy do UE, której w dwóch referendach powiedziała „nie” (1973 r. i 1994 r.), lecz jest członkiem europejskiego obszaru gospodarczego (EOG), co oznacza, że właściwie jest członkiem wspólnoty z takimi samymi przepisami jak pozostałe kraje UE. Dlatego też po rozszerzeniu EU w 2004 roku jako pierwsza otworzyła swój rynek pracy, myśląc przede wszystkim o Polakach.
Norweskie media co rusz „odkrywały” niehumanitarne warunki zatrudnienia i wykorzystywanie taniej siły roboczej, nawet w przypadku wypełnienia warunków stawianych przez państwo, ponieważ norweski pracodawca, stosując się do wymagań najniższej stawki i zapewnienia miejsca zamieszkania, po prostu odciągał jego koszt od pensji według własnego wyliczenia, często aż połowę pensji.
„Aftenposten” przedstawił niedawno reportaż ze zdjęciami z mieszkalnego kontenera. – Tutaj, na powierzchni 10 metrów kwadratowych, mieszka trzech Polaków i płacą „czynsz” 7500 koron (4 tys. złotych). Tu śpią i gotują na przenośnych kuchenkach i pracują średnio 63 godziny w tygodniu za śmiesznie niskie stawki.
Władze ogłosiły z dumą, że w bogatej i demokratycznej Norwegii wszyscy mają takie same prawa i nikt nie będzie dyskryminowany. Dlatego też w odróżnieniu od Szwecji zrobiła to w sposób, jak określił rząd w Oslo, „kontrolowany”.
Właśnie dla uniknięcia zjawiska dumpingu socjalnego. Przepisy precyzowały, że każdy obywatel nowej Unii może podjąć pracę w Norwegii, i uzyska na nią pozwolenie, pod warunkiem że przedstawi kontrakt od pracodawcy, w którym wyraźnie będzie wymieniona co najmniej najniższa obowiązująca prawnie stawka za godzinę oraz zapewnione zakwaterowanie.
Zachęcone najwyższymi w Europie zarobkami tysiące Polaków przyjechało do Norwegii, lecz norwescy pracodawcy szybko „zrozumieli” przepisy. W wielu przypadkach podpisywali podwójne kontrakty – jeden z konkretnymi, wymaganymi zarobkami dla władz, a drugi – prywatny, między sobą. Po wystawieniu wymaganych pozwoleń władze już nie śledziły dalszego ciągu.
W Stavanger czy Trondheim odkrywano domki, w których mieszkało po 40 – 50 Polaków, a zdjęcia przedstawiały składane łóżka ustawione w szeregach. W marcu 2008 roku strażacy odkryli, że w To/nsberg, w zdezelowanej drewnianej willi piłkarza Manchesteru United Ronniego Johnsena mieszkało 80 Polaków, którzy zmuszeni byli płacić po 2500 koron (1350 złotych) za... miejsce na materacu.
W przypadku Zary to nie gigant odzieżowy jest winny, lecz – jak podkreślają norweskie media – wykonawcy i firmy pośredniczące, które mając wielki i niewyczerpany rezerwuar taniej siły roboczej, w nowych krajach UE otwarcie handlują żywym towarem. Zleceniodawca jest czysty, ponieważ płaci za wykonanie kontraktu lub konkretną sumę za godzinę pracy robotnika. Dla Zary robotników załatwiła hiszpańska firma Inditex, która z kolei zleciła ich wynajęcie w Hiszpanii i Polsce kolejnej firmie Kotablue. Na taniej pracy zarabiają właśnie pośrednicy i co gorsza w procederze wręcz jawnie uczestniczy samo państwo.
Przykładów jest wiele. Szpital w Bergen, zlecając budowę pawilonu, płacił podwykonawcy 300 koron (165 złotych) za godzinę pracy robotników, lecz ci otrzymywali poniżej 100 koron (55 złotych). Wszystko w świetle prawa.
Największy skandal wydarzył się w 2008 roku, kiedy firma Haralda Langemyhra była głównym wykonawcą wielu projektów dla gminy Oslo. Zatrudniła setki Polaków, którzy mieszkali po kilkudziesięciu w małych mieszkaniach, m.in. u jego kolegi Ronniego Johnsena. Nie płacono im nadgodzin, a nawet pensji. Gmina dawała Norwegowi pieniądze za każdego Polaka i każdą godzinę pracy, a on wypłacał im ułamek tej sumy.
Szokiem była również wiadomość z ubiegłego roku, że największa norweska firma transportowa Bring, która jest częścią Norweskiej Poczty, zatrudnia kierowców ciężarówek z Polski i Słowacji za 1200 euro miesięcznie. – To skandal, ponieważ jest to jedna czwarta zarobków w tej branży – powiedział „Angorze” Arild W. Johansen z NLF, norweskiego stowarzyszenia firm transportowych, lecz Bring wyjaśnił: – Dla nich jest to i tak dużo, więc się zgadzają, i wszystko jest OK.
„Aftenposten” zwrócił uwagę, że według sondażu gazety, ponad 20 procent Norwegów przyznało, że zauważyło wykorzystywanie obcokrajowców w ich miejscach pracy, akceptując to zjawisko. Jak coraz częściej podkreślają norweskie media, to państwo, zamiast działać skutecznie, umywa ręce. Z jednej strony wprowadziło przepisy o udzielaniu restrykcyjnych pozwoleń na pracę, ale ich nie egzekwuje i nie kontroluje i samo nagminnie korzysta z taniej siły roboczej w wykonaniu „billig polakk”. W dodatku wcale nie karze winowajców.
Polacy budujący sklep Zary pracowali po 70 godzin tygodniowo i mogli w tym czasie zarobić maksymalnie 1540 złotych. Norweski tydzień pracy to jednak 37,5 godziny, przy podstawowej najniższej stawce w branży budowlanej 156 koron. Każda nadgodzina to 40 procent więcej w dzień powszedni, a w nocy, soboty i niedziele nawet 100 procent. Do tego dochodzi dodatek feriepenger, czyli pensja wakacyjna wynosząca 10,2 procent zarobionych pieniędzy, który pracodawca musi bezwzględnie wypłacić w dniu końca pracy czy kontraktu.
– Żaden z tych warunków nie był spełniony. Jestem w szoku, ponieważ w Norwegii tak dużo się ostatnio mówi i pisze o nieludzkich warunkach pracy w Bangladeszu czy Chinach, lecz okazuje się, że aby je zobaczyć z bliska, wystarczy tylko wybrać się na ulicę Bogstadveien w centrum Oslo – mówi inspektor Granero/d.