Mieliśmy dużo szczęścia
Rozmowa z profesorem ADAMEM MACIEJEWSKIM, szefem zespołu, który przeszczepił twarz Grzegorzowi
– Długo się pan bronił przed powiedzeniem „udało się”. Mówił pan, że to jeszcze długi proces, że jest jeszcze wiele do zrobienia. Dzisiaj pacjent opuścił Centrum Onkologii w Gliwicach i poszedł do domu. Udało się?
– W pewnym stopniu tak, chociaż w naszym odczuciu jeszcze nie do końca. Uda się, jak wróci mu pełna funkcjonalność twarzy, kiedy będzie się sam w stanie uśmiechnąć z tego efektu, będzie czuł tę twarz. Osiągniemy efekt funkcjonalny i społeczny, poza estetycznym, który też, mamy nadzieję, ulegnie poprawie i dojdzie do takiego poziomu, kiedy on i my powiemy wspólnie – udało się. – To jeszcze długa droga? – Patrząc na doświadczenie tych ośrodków, które przeprowadziły już przeszczepy twarzy, jest to okres średnio około 9 miesięcy. Z drugiej strony, obserwując symptomy, wskazujące, że funkcjonalność i przewodnictwo nerwowe powracają, możemy nieśmiało przypuszczać, że ten okres będzie krótszy.
– Najpierw był makabryczny wypadek. Potem długi czas, kiedy w ogóle ważyły się losy i życie bądź śmierć pana Grzegorza. Potem ta dwudziestokilkugodzinna operacja. Był taki moment, który pan może określić jako przełomowy?
– To te nasze przygotowania określały, co i kiedy będziemy robić. Natomiast tempo, zgranie całego zespołu i tych wszystkich, którzy nam pomogli, od koordynatorów Poltransplantu, którym głęboki ukłon od całego zespołu, poprzez pomoc specjalistów Śląskiego Centrum Chorób Serca, poprzez szereg osób, które są niewidoczne, pielęgniarki, laboranci, pomoc techniczna... Trudno teraz wszystkich wymienić. Te puzzle, które ułożyły się w pewną całość, wszystko to było dla nas ogromnym wyzwaniem, ale i zaskoczeniem, że tak to wszystko zagrało. To było w naszym odczuciu największe dokonanie.
– Czy był taki moment, w którym, nie chcę powiedzieć, że pan zwątpił, bo pewnie pańska wiara jako lidera tego zespołu też była istotna, ale taki moment, w którym pan sobie pomyślał – jest ciężko?
– Nie, takiego momentu nie było. Zawsze można coś poprawić, zrobić lepiej. Staramy się czerpać naukę i z tego przykładu, i ze wszystkich. Był jeden taki moment, który dla nas był spektakularny i kluczowy. To podłączenie nowego unaczynienia do tej twarzy przeniesionej od dawcy, kiedy z takiej szarej, ziemistej zaczęła się przesuwać linia ukrwienia. To był namacalny dowód, że ta twarz dostała nową krew.
– Pamiętam, jak pan o tym opowiadał. Zapamiętałem jedno zdanie, które mnie zaskoczyło. Opowiadali panowie z kolegą o armii ludzi, o wieloletnich przygotowaniach do tego zabiegu, o tej całej maszynerii, a na końcu usłyszałem: i tak mieliśmy mnóstwo szczęścia. Ile jest w tym szczęścia, a ile tego, co wypracowaliście?
– Tego nie potrafię zważyć. Ale to, że znalazł się dawca, którego pasowały nie tylko parametry określające krew czy zgodność tkankową, ale również wiek, wzrost, rozstaw struktur kostnych twarzy, a przede wszystkim zgoda matki, jej empatia i chęć niesienia pomocy. Cały etap przygotowawczy. Kiedy dowiedzieliśmy się, że jest potencjalny dawca, do momentu rozpoczęcia zabiegu, że to wszystko tak zagrało! Przecież to ogromne odległości. Pomoc Lotniczego Pogotowia Ratunkowego. Te chwile, które decydowały o właściwym transporcie, o setkach drobiazgów, które złożyły się na to, że i chory, i dawca, i biorca pojawili się równocześnie na dwóch równoległych salach. Nie było żadnego przestoju, żadnego zawahania. W tym tkwi ten element szczęścia. I to, że pan Grzegorz jest tak silną osobowością, z takim charakterem, wiarą i pozytywnym nastawieniem.
– No właśnie. Przed chwilą siedział w tym samym miejscu co pan i widać było niezwykle zdeterminowanego młodego człowieka. Niejeden po tak strasznym urazie by się załamał. Czy to była kluczowa rola współpracy pacjenta w tak skomplikowanej operacji?
– Oczywiście. Moment, w którym zobaczył swoją twarz, był momentem radości. Nie było zawahania, zwątpienia, negatywnych emocji. Podszedł do tego normalnie. – Zaskoczył pana tym? – Bardzo. Nie tylko mnie, wszystkich zaskoczył tym optymizmem. Sądziliśmy, że to będzie ogromny problem.
– Dla mnie jest niesamowita ta zmiana między pierwszymi zdjęciami, które państwo pokazywali wte- dy na konferencji prasowej, a tym, jak pan Grzegorz wygląda dzisiaj. Dla pana było jasne, że po tych dwóch, trzech miesiącach będzie tak wyglądała, czy to też jest zaskoczenie?
– Wiedzieliśmy, że ta twarz będzie ulegała zmianom. Będzie się dostosowywała do podłoża kostnego tych pozostałych struktur, czyli żuchwy, części górnego piętra twarzy, których nie utracił podczas wypadku, będzie się modelować w sposób plastyczny. Zakładamy, że jeżeli go państwo zobaczą za 9 miesięcy, za rok, ten efekt będzie na pewno lepszy.
– On dzisiaj wyszedł ze szpitala. Na ile jego życie będzie teraz pisane przez pana i pańskich kolegów, a na ile on sam będzie mógł decydować o tym, co robi? Na ile on jest panem swojego losu?
– Już jest panem swojego losu. Tylko rzeczy, które wspólnie ustaliliśmy, które są w minimalnym stopniu jakimś problemem i przeszkodą. Poza oczywiście psem, który musiał zostać przeniesiony.
– To z powodu utraty odporności, obawy infekcji?
– Tak. Ryzyko przeniesienia różnego typu drobnoustrojów, bakterii, wirusów, grzybów ze zwierzęcia, niestety, nałożyło taki warunek, taką konieczność.
– Pytam o to, bo pacjentka pani profesor Siemionow po jakimś czasie już spacerowała ze swoim goldenem albo labradorem.
– Myślę, że po roku, tak jak to określił profesor Giebel, będzie mógł z powrotem wziąć tego psa do domu.
– Jedzenie, czynności? – Nie ma ograniczeń. – Aktywność fizyczna? – Im większa, tym lepsza. – To był rewolucyjny zabieg. Na ile zmienił transplantologię?
– Patrząc na drogę transplantologii na świecie, to jest trochę odrębna dziedzina od przeszczepów serca, nerek, płuc. To są złożone transplantacje dotyczące kończyn, twarzy, powłok brzucha i paru innych elementów. Zmieniło się nastawienie nie tylko społeczeństwa, ale również lekarzy. Nie otwieraliśmy żadnych drzwi. Przez przypadek pana Grzegorza mogliśmy pokazać, że dla ludzi, dla których do tej pory nie było ratunku, nagle się pojawiła jakaś szansa.
– Cały program pani prof. Siemionow w Stanach Zjednoczonych
picie,
podstawowe to było łącznie kilka milionów dolarów. Same procedury, operacja to kilkaset tysięcy dolarów. Jakimi pieniędzmi pan dysponuje, jeśli to nie tajemnica, na tego typu zabieg?
– Wyliczając rzeczywiste koszty tego potencjalnego przeszczepu, liczyliśmy to wcześniej, musieliśmy uzyskać zgodę zarówno Krajowej Rady Transplantacyjnej, jak i ministerstwa, jakie możemy otrzymać od nich fundusze, wyliczyliśmy na 220 tysięcy złotych. Bez kosztów naszej pracy, bez kosztów transportu, który w tym momencie nas, niestety, zaskoczył, bo transport w przypadku planowego przeszczepu nie byłby z tak odległego miejsca. Te 220 tysięcy w rzeczywisty sposób pokryły koszty zabiegu i przygotowań. Natomiast inne problemy, infekcje bakteryjne i odleżyny, z którymi pacjent do nas dotarł, spowodowały wzrost kosztów. W przypadku planowanego zabiegu jesteśmy w stanie zmieścić się w tej kwocie, którą wyliczyliśmy, bo zrobiliśmy to realnie.
– Ma pan jakieś konkretne plany? Występuje pan o zgodę na następny taki zabieg, całą procedurę, o której pan opowiadał?
– Tak, chcemy, żeby przeszczep twarzy stał się rutynową procedurą, bo mamy świadomość, że istnieje grono potencjalnych biorców, którzy wymagają tego przeszczepu. Staramy się o to. Mamy sygnały ze społeczeństwa, pytania chorych, którzy przyjeżdżają, którzy są na etapie kwalifikacji. Sądziliśmy, że tak to będzie wyglądało. Stąd nasz apel do mediów, że jesteśmy na to gotowi i staramy się to zrobić jak najlepiej.
Oprac. A.B.