Dzieci nie idą do cyrku – mogą być bomby
Dzieci bawią się na placu zabaw pod ośrodkiem. – Poprzednio dzieci uchodźców aklimatyzowały się łatwo – mówił Stanisław Jóźwik, wójt gminy Wohyń. Te na razie patrzą ciekawie. Mały, ciemnowłosy chłopczyk siedzący na ławce mówi „ dień dobly” i podaje mi rękę. Z Violettą Kędzierską, pracownicą Urzędu ds. Cudzoziemców, wchodzimy na drugie piętro bloku położonego przy jednostce wojskowej w Bezwoli. Od kilku dni to tymczasowy dom dla 99 uchodźców ze Wschodu. Mała klatka schodowa, pod drzwiami na lewo rozrzucony stos letnich butów, od miniaturowych dziecięcych po dla dorosłych, które każdy mieszkaniec zdejmuje przed wejściem. Mówię, że wychodząc, zrobię zdjęcie, takie to malownicze. Kobiety śmieją się, a kiedy wychodzę, wszystkie butki już równiutko poukładane. Zależy im.
Łóżko, szafa i malutki balkon
Tak mieszka Marina, w dwóch połączonych ze sobą pokoikach. Ma 29 lat, męża i trójkę dzieci – synów w wieku 6 i5 lat i 2,5-letnią córeczkę. Brązowe oczy, kolorowa chustka na głowie i ujmujący uśmiech. Bo mimo tego, co widziała w swoim kraju, nadal się uśmiecha. Zapytana, dlaczego zdecydowała się na ucieczkę, odpowiada krótko: – Boję się o dzieci.
Marina mieszka na newralgicznym skrawku ziemi przy granicy z Osetią i Inguszetią. Niebezpiecznym skrawku. Ludzie, którzy przy wyjeździe „za granicę” zgłaszają się do władz o wydanie dokumentów lub przekraczają granice w wyznaczonych do tego punktach, często giną bez wieści. Nie są rzadkością czystki etniczne, a Czeczenki i Inguszki, które dzięki chustkom i specyficznym strojom łatwo rozpoznać – są często zatrzymywane. Podkładanie bomb i wybuchy – to prawie codzienność. Giną przeważnie młodzi chłopcy, ale małe dzieci też. Synka Mariny ktoś próbował zwabić do samochodu. Przybiegła, złapała dziecko, narobiła krzyku.
– Moje dzieci boją się ludzi w mundurach – mówi Marina i pyta o psychologa. Czy będzie, czy pomoże, bo dzieciaki mają objawy nerwicy. Sama też co chwila przekłada wielką, granatową poduchę, to wyrównuje ją na łóżku, to ugniata sobie na kolanach, jakby chciała się nią zasłonić. Jak na zawołanie wślizguje się do pokoju jej synek, przytula się do jej boku i śpiewnie coś mruczy. Nie trzeba tłumacza: dziecięce „Maamoo, nudzę się” brzmi chyba podobnie w każdym języku. W końcu wciąga na siebie bluzę z kapturem i biegnie na dół. Zamiast niego przykleja się córeczka.
Każde większe skupisko ludzi może być celem. Przyjeżdża cyrk, dzieci piszczą, chcą zobaczyć, ale jak tu iść? Nawet na targach, bazarach zdarzają się bomby. Bandyci, prorosyjscy działacze, skorumpowani kadyrowcy – niebezpieczeństwo czyha z każdej strony. W małym pokoju, w którym mówi się o wojnie na co dzień, jest już nas osiem. Co chwila ktoś puka do drzwi i dosiada się kolejna kobieta z ośrodka. W twarzach każdej z nich widać to samo – pragnienie spokoju.
– Złapali mnie i męża, pobili – mówi 24-letnia Madina. Jest młoda, odważna, głośno mówi i gestykuluje. – Nie miałam zakrytej twarzy, pobili. Niby wahabici (ortodoksyjny odłam muzułmanów – przyp. red.), ale wiedziałam, słyszałam, że to Rosjanie, FSB.
Pokazuje siniaki na plecach. Wciąż duże i wyraźne. To ostatnio. A kilka lat temu na trzeci dzień jej wesela wpadli goście – prorosyjscy „bojownicy”. Była bijatyka, ucierpiała jej rodzina. Dwóch jej braci zaginęło, mimo że matka dawała pieniądze, gdzie mogła i komu mogła. Bo tak tam jest: zapłacisz – wyjdziesz z aresztu, zapłacisz – zbadają cię, zapłacisz – dostaniesz dokumenty. A płacić trzeba dużo, choć niewiele z pensji zostaje – na Kadyrowa idzie i tak połowa zarobków. Madina jako pielęgniarka zarabiała 31 tys. rubli. Dostawała 18 tys. Wszystko, co miała, wydała na ucieczkę do Polski. Chciała zabrać stamtąd dzieci. Ma pięciu chłopców – pięć powodów, żeby uciec.
Jej sąsiadka znalazła głowę syna na podwórku
Piątego syna. Czterech innych dzień wcześniej zabili ludzie w maskach, piątego zaskoczyli w nocy w kryjówce, zabrali. Rano matka przed domem znalazła jego głowę. Umarła natychmiast; mówią, że pękło jej serce. Miała jeszcze szóste dziecko, córkę – powiesiła się.
W szafie buszuje 2,5-letnia córeczka Mariny. Wcześniej wyglądała ciekawie co chwila albo przytulała się do mamy. Od dłuższego czasu jest cichutko, prawie jej nie widać. – Co ty tam robisz? – interesuje się pani Violetta. Mała odwraca umorusaną buzię – słodkie kakao w proszku najlepiej wyjadać łyżeczką. Parskamy śmiechem.
– A u nas trzyletnią dziewczynkę, malutką, zabili – mówi cicho Marina. – Pacziemu?
Tęsknię tylko za matką
To Madina. Patrzy prosto w oczy i głośno mówi: – Niczego stamtąd nie żałuję, mienia nie skuczno, nie tęskno. – I nie wróci, nigdy.
Inne będą tęsknić, to widać. Zostawiły domy, rodziców, przyjaciół. Ale to da się przeżyć, najważniejsze, żeby dzieci były bezpieczne, żeby się nie bały. I żeby się nauczyły języka, mówią już jedna przez drugą. Zastanawiają się, jak poradzą sobie w szkole, upewniają, że będą kursy – boją się, jak każda mama przed pierwszym września. Proszą o jakieś zmiany w kuchni, pytają o pracę, o owoce dla dzieci, próbują się tak normalnie, po babsku ogarnąć i zorganizować. Będzie im trudno w takim skupisku, w obcym przecież kraju. Ale uśmiechają się. Pani Violetta mówi, że szkoła tutaj jest mała i przyjazna, że „nasze” dzieci już tu znają, bo kiedyś był tu ośrodek. Będzie dobrze.