Jak jest naprawdę
Nowojorski korespondent Radia Zet, dziennikarz „Wprost”, „Newsweek Polska”, prawnik – te informacje znalazłyby się na czołowych miejscach niejednej biografii. Dla Piotra Milo Milewskiego ważniejsze jest jednak co innego. – To jest najlepsza rzecz, jaką napisałem – mówi, podnosząc wzrok znad maszynopisu ukończonej właśnie powieści.
Siedzimy w kuchni niewielkiego mieszkania na Brooklynie. Zielone ściany, atmosfera mocno punkowa. – To, że skończyłem prawo na Uniwersytecie Warszawskim, to wynik nacisku rodziców, bo ja chciałem studiować filozofię – mówi Piotr, zaciągając się papierosem. Prawo nie stało się kierunkiem, w którym szukał dalszej kariery, choć wiele lat później było mu dane poznać je od drugiej strony. Tej zza krat.
– Był wrzesień 1989 roku, właśnie obroniłem pracę magisterską, a w Polsce trwały już wielkie zmiany. Mnie ciągnęło jednak gdzie indziej – wspomina Piotr, a właściwie Milo, bo w Nowym Jorku, gdzie mieszka od ponad 20 lat, tak mówią do niego znajomi.
Za ocean przyjechał z poznaną w Polsce Amerykanką polskiego pochodzenia. Ona pracowała w modnym butiku na Soho, on zaczepił się u aktora Roberta Burtona.
Kto inny powiedziałby tu: byłem asystentem gwiazdora. Milo nie lubi jednak koloryzować: – Byłem kamerdynerem. Wysyłał mnie np. po kanapki, załatwiałem mu różne sprawy. Z czasem praca zmieniła nieco oblicze. Milo i Burton, który popadł w kłopoty finansowe, postanowili wspólnie prowadzić firmę. „Nazywała się „Max it”, od imienia jamnika Burtona. Z „Max it” nie bardzo dało się wyżyć, więc Milo szukał nowego zajęcia. Pewien czas pracował na budowie.
– Jako jedyny w ekipie złożonej głównie z Polaków znałem angielski, więc szef już pierwszego dnia powiedział: „Będziesz brygadzistą”. Wstawałem o czwartej rano, żeby przejechać przez pół miasta i dotrzeć na tę budowę – opowiada. Kariera brygadzisty nie trwała jednak długo. Milo przeniósł się do baru.
– Robotę dostałem dzięki punkowej znajomości z Polski. Okazało się, że na Brighton Beach mieszka mój kumpel Walek Dzedzej (Lesław Cyryl Danicki, uliczny bard, założyciel pierwszego polskiego zespołu punkowego Walek Dzedzej Pank Bend). Powiedział mi, że jest pewna Polka, która prowadzi knajpę i mnie zatrudni – opowiada Milo.
– Faktycznie dostałem pracę w barze na East Village (część Manhattanu, którą od lat 60. upodobali sobie artyści, muzycy i hippisi). – Bar nazywał się „Downtown Bejrut”. Nie dlatego że miał coś wspólnego z Bejrutem w Libanie, tylko dlatego że często były tam zadymy. Pani Stenia miała jeszcze drugą knajpę „Downtown Bejrut II” i była bardzo skąpa. Na butelkach miała zainstalo- wane liczniki, żeby sprawdzać, czy barmani nie oszukują – wspomina Milo.
– Po jakimś czasie ten bar mnie wykończył. Alkohol, narkotyki. Wysiadłem i musiałem odpocząć. Wróciłem do Polski.
Radiowiec
Polska początku lat 90. niewiele różniła się od PRL-u. Siermiężne szare ubrania, odrapane budynki. Na szczęście pojawiło się Radio Zet.
– Odpowiedziałem na ogłoszenie, bez żadnych znajomości. Przeszedłem wszystkie eliminacje i w końcu przyjęli mnie do pracy. Zostałem depeszowcem – opowiada Milo. To były początki radia, Andrzej Woyciechowski starał się wtedy o konce- sję na nadawanie – opowiada. – Robiłem autorskie przeglądy prasy. Fajne zajęcie. Można było w tych przeglądach przemycić trochę własnego komentarza czy raczej spojrzenia na sytuację, zestawiając np. wypowiedzi polityków z różnych partii, z których wynikało, że obie strony kłamią – opowiada Milewski.
Wróciła tęsknota za Nowym Jorkiem. – Nie mogłem wytrzymać tej szarzyzny postPRL-u. Zatęskniłem za atmosferą i wolnością, którą daje to miasto – mówi Milo. Wrócił, a słuchacze w Polsce słyszą od tego czasu zdanie kończące jego korespondencje: „Z Nowego Jorku Piotr Milewski, Radio Zet”.
Piotr Milewski rozmawiał m.in. z: Jennifer Lopez, Anthonym Hopkinsem, Nicole Kidman, Hugh Jackmanem, Iggym Popem, Lou Reedem, Lourie Anderson, Aerosmith, Anastacią i Toni Braxton. – Spotkania z gwiazdami wcale nie są takie ciekawe. Nicole Kidman jest potwornie głupia, a Anthony Hopkins za bardzo filozofuje – opowiada Milo.
Na jednej ze ścian w kuchni, prasowe przepustki na ważne wydarzenia. Wejście Polski do NATO, wizyty w Białym Domu, przepustka do strefy zero, tam, gdzie trwała akcja ratunkowa po zamachach na World Trade Center we wrześniu 2001 roku. Milo wszędzie tam był.
Dziennikarz
Jego relacje z Ameryki trafiają nie tylko w eter. Pisał w polonijnym „Nowym Dzienniku” i w różnych tytułach prasy polskiej, np. w „Tygodniku Powszechnym”. Dziś możemy go czytać w „Newsweek Polska”, wcześniej we „Wprost”. – Wydaje mi się, że dziennikarz, zanim coś powie, powinien się nauczyć pisać – stwierdza Milo, pytany o to, czemu właściwie jako radiowiec tak często używa pióra.
O tym, co dziś dzieje się w polskim dziennikarstwie, mówi bowiem raczej niechętnie.
– Politycy wygrali. Większość dziennikarzy boi się zadawać śmiałe pytania. Widać to np. podczas wizyt różnych dygnitarzy z Polski, w USA. Oni tak koło nich skaczą, jakby byli najważniejszymi osobami na świecie. To śmieszne – ocenia.
Pisarz
Na okładce pierwszej książki Piotra Milewskiego Kazik Staszewski, z którym Milo jest w długiej przyjaźni, napisał, że w jego sytuacji – przymusowego odwyku narkotykowego – wielu po prostu by się załamało. Milewski nie tylko się nie załamał, ale karę za handel narkotykami, w który – jak mówi – został wrobiony przez policję, przerobił na udany pisarski debiut.
Książka „Rok nie wyrok” (2008) jest opisem terapii, ale jej głębszą warstwę stanowi charakterystyczne dla Nowego Jorku zderzenie kultur, ludzkich typów, sposobów myślenia i różnych zupełnie światów pojawiających się w niej bohaterów. Wszystko przefiltrowane przez Mila i ubarwione jego specyficznym językiem, podlane sosem groteski i humoru, nierzadko też czarnego.
Zachętą do jej lektury może być anegdota, którą Milo przytoczył na spotkaniu autorskim w Nowym Jorku. – Kiedy opowiadałem terapeutce o moim życiu w Polsce, o stanie wojennym, o kiepskiej sytuacji gospodarczej, powiedziałem, że na półkach sklepowych był tylko ocet i musztarda. A ona na to: – Rozumiem, nie było ketchupu.
Rok po debiucie ukazała się książka Mila „Szkice glanem”. Zbiór felietonów pisanych dla nowojorskiego „Nowego Dziennika”, w którym Piotr oprócz pisania tekstów redagował dodatek kulturalny: „W co się bawić”. Mamy tu kontynuację ironii i zabawy słowem, rozwój własnego języka.
Gdy wyszła ta książka, Milo zaczął śmielej używać w stosunku do siebie określenia: pisarz. Dziś pochylony nad maszynopisem skończonej powieści „Gierkotłuk” jest już przekonany o tym, że to dobre słowo.
Książka tematycznie osadzona w czasach PRL-u, konkretnie w latach 70., zaraz po wprowadzonych wtedy podwyżkach cen cukru, to swoisty powrót do czasów dzieciństwa Mila. Towarzysz Gierek zostaje porwany… ale nie uprzedzajmy wypadków. „Gierkotłuk” ukaże się jeszcze w tym roku.
Najbliższe plany Mila: przez głośniki Radia Zet dalej mówić, jak jest w Ameryce naprawdę. A piórem? – Pracuję nad dużym materiałem o zamachu na Kennedy’ego, ma być gotowy na 50. rocznicę, a jeszcze nie zacząłem pisać – mówi. Zaraz dodaje: – Chodź, pokażę ci moje koty. Wychodzimy na brooklyńską ulicę, a Milo stawia na chodniku tackę z jedzeniem. Po chwili jest już przy niej trójka sympatycznych „podwórkowców”.