Ojciec i syn przez 40 lat ukrywali się w dżungli
~Wietnam, region Wybrzeża Południowo-Środkowego, prowincja Qua?ng Ngai, zwykła wioska. Lata siedemdziesiąte XX wieku. W tej małej wiosce amerykańska bomba zabiła kobietę i jej dwóch synków. Poranione ciała wyglądały przerażająco. Osobne fragmenty drobnych korpusów wtłoczyły się wręcz w nieruchome matczyne ciało. Mąż kobiety w szoku wybiegł z obejścia, trzymając na rękach najmłodsze, kilkumiesięczne dziecko.
W pewnej odległości od domostwa zobaczył kolejne trupy. Może to byli jego rodzice, a może teściowie. Trudno było racjonalnie ocenić sytuację, bo powietrze zgęstniało od dymu, a tumany pyłu rozchodziły się we wszystkich kierunkach. Wokół walały się bambusowe stołki, płonęły belki. Co robić, dokąd uciekać? Warkot samolotów nie milkł, kolejny wybuch był kwestią minut. Mimo rozpaczy trzeba było natychmiast podjąć decyzję. Zostać przy zmarłych albo docenić los i spróbować ucieczki z piekła.
Ho Van Thanh spojrzał na malutkiego Ho Van Langa. Ogłuszony maluch nie płakał i był dziwnie sztywny. Potem zaczął się krztusić wymiotami. Wtedy mężczyzna zrozumiał, że to dla nich obu ostatnia szansa. Przerzucił dziecko przez bark i najszybciej jak potrafił zaczął biec w kierunku lasu. Potem przez kilka dni przedzierał się przez bujną roślinność, marząc choćby o kropli orzeźwiającego betelu albo czarce herbaty. Pochylał głowę ku ziemi, żeby nie uderzyć się o nisko zwisające gałęzie. I on, i synek, nieraz zaplątali się w liany, poranili w gęstwinie kolczastych badyli. Cierpliwie wyjmował dziecku kolce, przeganiał pełzające paskudztwo. Dżungla dławiła ich żarem. Nocą najbardziej szwankowała psychika, wracały makabryczne obrazy.
W końcu nadszedł moment, kiedy już nie miał sił, aby nieść dziecko. Dopiero wtedy postanowił, iż dalej nie pójdzie. Że zostanie w dżungli na zawsze, z dala od wojny, od proamerykańskiego rządu Wietnamu Południowego. Bo od przewiercającego się przez mózg przekonania, że jego kobieta i chłopcy zginęli bez sensu, ucieczki nie było.
Tak zaczyna się historia dwóch współczesnych Tarzanów. Prawdziwa historia. W dotąd nieodkrytym przez świat zakątku dżungli odnaleziono ojca i syna, o których nikt nie miał wiadomości od 1973 roku. Konkretnie od dnia, w którym uciekli przed pewną śmiercią, przed ludźmi w mundurach. Ta ucieczka trwała już czterdzieści lat i nikt by się o niej nie dowiedział, gdyby nie wieśniacy, którzy w poszukiwaniu drewna na opał zawędrowali aż pięćdziesiąt kilometrów w głąb dżungli. To oni zobaczyli na drzewie osobliwy domek, a po kilkunastu godzinach – także jego dziwnych mieszkańców. Dwie wychudzone do granic możliwości i śmierdzące osoby – starca i mężczyznę w średnim wieku. Na skórze dłoni, przedramion i nóg mieli mnóstwo blizn. Były to ślady po ukąszeniach żmij i węży oraz po licznych walkach ze zwierzyną, dzikimi kotami, małpami czy jeleniami. Ich ciała – z prześwitującymi liniami żył i mięśni, z wystającymi, źle zrośniętymi po złamaniach kośćmi, z dziurawymi dziąsłami – przypominały modele do nauki anatomii dla studentów medycyny. Były świadectwem, co znaczy przeżyć w dżungli.
Czy cywilizowany człowiek potrafi wrócić do naturalnego środowiska i archaicznych zwyczajów? Początkowo Ho Van Thanh obsesyjnie wspominał dawne życie i tragicznie zmarłych najbliższych. Myślał o żonie, o pięknym ślubie, o rodzeństwie. Lecz gdy pokąsała go jakaś mokra, cuchnąca żmija, zrozumiał, że musi myśleć tylko o przetrwaniu. Miał wysoką gorączkę, majaczył, a ból głowy był tak silny, że wydawało mu się, iż umiera. Miejsce ukąszenia – kark – kompletnie zdrętwiało. Wówczas bał się jedynie o to, że zanim sam odejdzie, nie zdoła zabić dziecka. Nie chciał, żeby zostało samo, bo umiał sobie wyobrazić, jak straszna byłaby jego agonia. Na nim samym, takim unieruchomionym, w okamgnieniu zaczęły się sadowić odstręczające wyglądem robaki.
Nie wiadomo, w jaki sposób Ho Van Thanhowi udało się przeżyć tamten epizod. Był przecież wyczerpany przebyciem ekstremalnie trudnej trasy, prawdopodobnie nie miał też żadnych lekarstw ani nawet wody do picia. A jednak się ocknął iw skrajnych warunkach zaczął działać metodycznie. Na grubym konarze zbudował chatkę z drewna i bambusa. Kolumny i krokiewki nie były widoczne ani z ziemi, ani z powietrza. Tylko czasami wpadały na nie ptaki. Dzień po dniu, miesiąc po miesiącu, nauczył się wykorzystywać zasoby dżungli. Pichcił dania z młodych pędów bambusa, ryżu i sezamu, pająków, mrówek, kobr oraz z tego wszystkiego, co zdołał upolować. Żyli z Ho Van Langiem ni- czym ludzie pierwotni. Sami zrobili sobie narzędzia, prymitywne noże i siekiery, a także podstawowe naczynia. Ubierali się w stroje wykonane z paseczków kory. Żeby przetrwać, co sezon przygotowywali się do dalszych wypraw. Jeśli mieli szczęście, znajdowali szczątki samolotu, a wśród nich różne potrzebne artykuły (kawałek ostrej blachy, latarkę). Jeśli pecha – tuż obok eksplodował niewypał. W wietnamskiej dżungli do dzisiaj jest ich niezliczona ilość; nikt tego nie usuwa.
Mijające lata były łudząco do siebie podobne. Jedynie dzieciństwo Langa, wzrost dziecka, jakoś się wyróżniły w pamięci ojca. Kalendarz w lesie nie miał racji bytu. Cały rok było bardzo gorąco. Gdy zaczynało się robić nieco chłodniej, Thanh wiedział, że to pewnie listopad albo grudzień. Kiedy padało, domyślał się, że to któryś z dni między sierpniem a październikiem. Na co dzień liczyło się to, żeby w porę usłyszeć syczenie gada, nałapać do miski insektów, posadzić tytoń. Wietnamska tradycja: muzyka, pagody, rozgadane targi i lokalna kuchnia stały się częścią coraz mniej pamiętanego snu, życia przed życiem.
A co działo się po drugiej stronie dżungli? Ojciec i syn trafili na listę zaginionych podczas działań wojennych. Wioskę częściowo odbudowano. Właściwie zrobiły to utrzymujące się ze skromnej renty miejscowe kobiety. Podczas wojny walczyły, woziły broń i jedzenie dla kryjących się w dżungli oddziałów, opiekowały się ocalałymi członkami rodziny, najczęściej kalekami. Po wojnie musiały nauczyć się żyć bez mężczyzn. Niektóre pamiętają jeszcze Ho Van Thanha.
Obecnie ma on 82 lata i nie potrzebuje już kontaktu ze światem zewnętrznym. Do cywilizacji wrócił na noszach, bo nie był w stanie samodzielnie się poruszać. Nie zdaje sobie sprawy, jak bardzo w ostatnich dniach interesują się nim media. Nie robi mu różnicy, że jego twarz pojawiła się w dziennikach telewizyjnych. Nie wie, iż – według brytyjskiego dziennika Daily Mail – razem z synem zostali uznani za ostatnich ludzi Wietkongu.
Odkąd świat dotarł do Wietnamczyków, słynny japoński żołnierz, który poddał się dopiero w 1972 roku (po dwudziestu siedmiu latach spędzonych w ukryciu, w tropikalnych lasach Filipin, w oczekiwaniu na rozkaz kapitulacji, który nigdy nie nadszedł), przestał być rekordzistą.