Wakacyjne nerwobóle
Rodzaj nerwobólu stanowi świadomość, że mija właśnie 22 lata, od kiedy nie ma wśród nas Kaliny Jędrusik. Jej brak jest dla mnie szczególnie subiektywny i osobisty. Mało kto wie, że Kalina należała do światowego grona callasistów – wyznawców, czcicieli i propagatorów sztuki Marii Callas. Już w latach 50., mając takie możliwości u boku męża, wybitnego pisarza Stanisława Dygata, bywała na jej spektaklach w La Scali. Mnie z zachwytem opowiadała o Normie, Medei, Lunatyczce i Annie Bolenie.
Przeglądając w internecie różne opinie o stanie polskiej sztuki operowej, natknąłem się na pogląd, że obecnie w Teatrze Wielkim w Poznaniu trzeba robić porządek „po czasach Pietrasa i Znanieckiego”. Autorem tej myśli jest 27-letni Tomasz Flasiński, doktorant Instytutu Historii PAN, poeta, meloman, autor kilku publikacji poświęconych teatrom operowym. Przeczytałem je – muszę przyznać – z rosnącym zainteresowaniem. Rozległa – jak na młodzieńca – wiedza o przedmiocie, jasno acz kontrowersyjnie formułowane sądy i oceny, odwaga w nazywaniu rzeczy po imieniu i swobod- ne posługiwanie się piórem – oto atrybuty talentu krytycznego, dobrze rokujące na przyszłość. Spodobała mi się jego wnikliwość w ocenie książki Janusza Ekierta, recenzja Na odsiecz Brittenowi, omówienie wywiadów Agnieszki Lewandowskiej z 15 polskimi kompozytorami współczesnymi od Pendereckiego do Opałki, a przede wszystkim Głos w sprawie kłopotów Opery Wrocławskiej i WOK. Chciałoby się powiedzieć: tak trzymać!
Szanując w pełni prawo krytyka do niezależnych sądów, a nawet obowiązek w tym względzie, pozwalam sobie na jeden tylko, wakacyjny nerwoból. Moje czasy w polskich teatrach operowych to trzykrotnie po kilka sezonów w Operze Wrocławskiej, 6 lat z Drzewieckim w Polskim Teatrze Tańca, dziesięciolecie w Łodzi, kilka sezonów w Warszawie, wreszcie 16 lat kierowania Teatrem Wielkim w Poznaniu. Patrząc z uwagą i sympatią na poczynania moich młodszych kolegów po piórze i w dyrektorskich fotelach mam prawo – wydaje mi się – do przyzwoitości w ocenie moich zawodowych dokonań. Dlatego wolałbym, aby nie mówiono o „czasach Pietrasa i Znaniec- kiego”, bo to w sensie proporcji zestawienie czegoś w rodzaju Nibelungen Ringu z Tajemnicą Zuzanny.
Na deptaku w coraz modniejszym kurorcie Szczawno-Zdrój opowiadano mi nieprawdopodobną historię o pewnym niezrównoważonym tenorze, który napisał list do Rabina Polski, donosząc o przejawach antysemityzmu w teatralnej garderobie. Mianowicie siedzący obok tenora bas-profondo skarżył się, że role dostają najpierw Żydzi, a dopiero potem operowe Goje. Rabin przesłał w tej sprawie list do dyrektora Opery. Ten po namyśle (od którego niemal wyskoczył mu żylak na mózgu) przekazał sprawę do… miejscowej prokuratury. Ta – zapewne unikając innych zajęć – zaczęła wzywać kolejno różnych członków przebywającego właśnie na wakacjach zespołu podejrzanych o garderobiany antysemityzm. Sprawę powinien łagodzić nieco fakt, że zespół ten śpiewał już w przeszłości Salome i Nabucco, a teraz w ramach pokuty powinien przygotować Żydówkę.
Jeśli to wszystko jest prawdą, gotów jestem przejść z wakacyjnego nerwobólu w nieuleczalną fazę całosezonowego syk sum-dyrdum.