Grzeczny chłopak
Rozmowa z MIKOŁAJEM ROZNERSKIM, aktorem filmowym, serialowym i teatralnym
– Zdecydowanie za długo musiał pan czekać, by go zauważono, chociaż należy do najbardziej obiecujących młodych aktorów.
– Mimo to spełniam się w tym, co robię, próbuję różnych dróg tego zawodu. Zaczynałem od teatru, w którym nauczyłem się aktorstwa, bo w szkole teatralnej – tylko warsztatu. Przez blisko sześć lat pozostawałem na etacie w Teatrze im. Osterwy w Lublinie i był to okres bardzo dla mnie ważny. Gdy moja sytuacja osobista zmieniła się, zmuszony byłem zmienić miasto i teatr, co pociągnęło za sobą kolejne zmiany. W Warszawie obok wielu teatrów jest rynek filmowy i telewizyjny, a ja spaceruję sobie po nich. A co do określenia „obiecujący”, to nie wiem, kiedy się zapowiem, ponieważ może będzie to trwało całe życie. W tym gronie nie pozostaję osamotniony.
– Nie odpowiedział mi pan na pytanie, dlaczego to trwa tak długo?
– Pracując dużo w Lublinie, nie przyjeżdżałem do Warszawy, głównie poświęciłem się teatrowi, co zablokowało mnie w innych działaniach aktorskich. Byłem bardzo zapatrzony w tamten teatr, czułem, że się rozwijam. Po studiach co prawda przyjechałem do Warszawy, ale byłem tam przez kilkanaście miesięcy bezrobotny, spałem na materacu u kolegi i chodził po mnie kot.
– To wtedy pan pracował jako kelner i statysta?
– Tak. Przyjechałem do Warszawy z jedną walizką i musiałem się tutaj utrzymać. Życie w Warszawie jest bardzo drogie. Rozdawałem ulotki pod Rotundą...
– Na szczęście sytuacja zawodowa się odwróciła i gra pan bardzo dużo.
– Nie zachłysnąłem się tym, bo wiem, że to się może skończyć. Mam dystans do tego, co się wokół dzieje.
– Nie wygląda pan na chłopca z małej wsi, któremu ojciec zapisał ojcowiznę.
– Urodziłem się w Rolantowicach, 25 km od Wrocławia, w kierunku Kudowy-Zdroju, Czech i Austrii, 365 km od Warszawy. Mam dwóch braci i siostrę, ale ojciec zwykle zapisuje ojcowiznę najstarszemu z rodzeństwa. Byłem zafascynowany wsią. Podglądałem ojca, jak prowadził duże gospodarstwo, był z wykształcenia mistrzem ogrodnikiem, hodował bydło.
– Wybrał pan jednak studia aktorskie. Ojciec musiał być zaskoczony...
– Ojciec odszedł od gospodarstwa, przesądziły o tym zbyt wysokie wymagania unijne. Założył firmę i czeka na nas. Ziemi nie sprzedał. Nadal mieszka w starym poniemieckim domu z 1885 roku, do którego jestem przywiązany. Chciałbym tam kiedyś wrócić, zwłaszcza że ziemia jest przyszłością.
– Wróćmy do aktorstwa. Co dała panu Nagroda im. Andrzeja Nardellego za debiut w teatrze dramatycznym?
– Wydawało mi się, że do Lublina nikt z Warszawy nie przyjeżdża i nie ogląda spektakli, a jednak przyjechali, nawet nie wiedziałem kiedy. Usłyszałem o sobie kilka dobrych zdań. Wzruszyłem się. Były kwiaty, podziękowania różnych sekcji Związku Artystów Scen Polskich. Przemiłe. Ale nie dostałem żadnej propozycji, nie było dla mnie wolnego etatu w warszawskich teatrach.
–W „Widnokręgu” Wiesława Myśliwskiego gra pan Piotra. Jaka to postać?
– Myślę, że Piotr był alter ego Myśliwskiego, autora powieści i sztuki. To ogromny wrażliwiec, który idzie wzdłuż własnego widnokręgu. Myśliwski pokazał wrażliwość powojennych lat, że na zgliszczach wojennych i wchodzącym komunizmie było dużo barw, których człowiek się chwytał. Wrażliwość, prawdziwość, i lekki komizm sprawiają, że ta powieść jest świetna. Bardzo kochałem postać Piotra.
– Co dał panu czas spędzony w Lublinie?
– Zagrałem tam sporo różnych ról. Z ważniejszych dla mnie – tytułowego Raskolnikowa. Myślałem, że nie dam rady, czułem, że może to być dla mnie za trudne i że jeszcze na taką rolę za wcześnie. Odbiór był podzielony, pisano o mnie, że świetny i że nie jestem świetny. Najważniejsze, żeby nie było obojętnie. Zagrałem Roniego w „Legolandzie”, Jaśka w „Weselu”. W „Bal-