Potworne twarze
(…) W 1990 r. wszystkich urzędników – zarówno rządowych, jak i samorządowych było 158 tys. Dziesięć lat później 297 tys. Dziś ta liczba wzrosła do 430 tys. A i ta liczba nie oddaje całej prawdy. Bo jeśli dodać do tego wszystkie osoby powiązane z administracją publiczną na zasadzie umów o dzieło, umów-zleceń albo projektów, wychodzi nam – według niektórych szacunków – nawet milion osób. Nikt nie będzie w stanie mnie przekonać, że takim wielkim organizmem da się w ogóle sterować. On już dawno wymknął się spod kontroli. Tego nie da się nawet opisać według prostego klucza: administracja jest sprawna – niesprawna, dobra – zła, tania – droga. Ona jest i taka, i taka (…). Została stworzona w początkach nowoczesności, żeby pomagać, rozwiązywać problemy społeczne. Powołanie do życia administracji było aktem racjonalnym. Bezstronne procedury, legalizm i profesjonalizm miały być lekiem na chaos, anarchię i prawo pięści dominujące w wiekach poprzednich. Jednak gdzieś po drodze golem administracji – podobnie jak jego legendarny pierwowzór – sprzeniewierzył się swojemu twórcy. To dlatego społeczne doświadczenie dysfunkcjonalności administracji jest tak powszechne. Bo Golem najpierw zbudował labirynt. Taka konstrukcja ma chronić przed profanem tajemnicę, dawać bezpieczeństwo temu, co ukryte. Tworząc labirynt przepisów, procedur, hermetycznego języka, metryczek, wzorów i druków urzędnicy chronią swoją władzę, pozycję i etaty.
Roman Batko – Instytut Spraw Publicznych UJ
Rozmawiał RAFAŁ WOŚ „Dziennik Gazeta Prawna” nr 168
(30 VIII–1 IX) Wybrał: B.W. towała się trójka Polaków: Aleksandra Kurzak, Artur Ruciński i Andrzej Dobber. Ich nie oglądałem, ale zewsząd słyszałem pozytywne, a nawet entuzjastyczne opinie o naszych rodakach. To cieszy!
Reszta – nie bardzo. Na Piazza Bra mniej niż dawniej publiczności, która czekając w kawiarniach na swych ulubieńców, dawała dodatkowe owacje i okrzyki, gdy tylko gwiazdy przechodziły obok trotuarem. Lokale zamykano pośpiesznie, nie licząc się z bezsennością zbyt często zawiedzionych melomanów.
Na próżno rozpytywałem, co stało się z restauracją Padevone, gdzie w lipcu 1947 r. Meneghini poznał 24-letnią Marię Callas, która przyjechała do Werony, aby zadebiutować w Giocondzie.
Karty wstępu do Areny są coraz droższe. Jednak spektakle coraz częściej nie przypominają tego, czym była tam sztuka operowa przez minione stulecie. Tak jak Żydzi Jerozolimę, muzułmanie Mekkę, chrześcijanie Rzym i Watykan, tak operomani z całego świata marzą, aby chociaż raz w życiu zobaczyć i usłyszeć wieczory operowe w Arena di Verona. Ale nie takie jak tegoroczne, mimo setnej rocznicy działalności tego gigantycznego przedsięwzięcia.