Najlepsi, najwięksi
napadową, przeważnie korzystają z breloczków mających także alarm dźwiękowy. Wiele razy zdarzało się, że w razie napadu, po naciśnięciu przycisku, przestępcy rezygnowali z ograbienia ofiary i uciekali w obawie przed policją.
– Każdy abonent jest przypisany do konkretnej lokalizacji, mieszkania, domku, działki – informuje prezes. – Czasem może to być także droga, np. z parkingu do mieszkania. Mogłoby się wydawać, że w dobie GPS-u osoba, która włączy alarm, zostanie szybko namierzona przez służby ratunkowe nawet wówczas, gdyby przemieszczała się w terenie. Jednak w praktyce jest inaczej. Wystarczy, że błąd pomiarów wyniósłby 100 czy nawet 50 metrów, a oczekujący pomocy mógłby nie zostać znaleziony przez wiele minut.
Dla lepszego zabezpieczenia życia i mienia, w domach, mieszkaniach czy biurach członków stowarzyszenia można zainstalować dodatkowo odpowiednie czujniki, które zareagują na ruch lub dym i powiadomią o tym sztab sieci, który natychmiast wezwie policję albo straż pożarną.
Do stowarzyszenia w całej Polsce należą tysiące członków. Jednak ich liczba jest pilnie strzeżoną tajemnicą i nie chodzi tu o konkurencję, tylko o bezpieczeństwo. Mając taką wiedzę, hakerzy lub inni przestępcy wiedzieliby, ile trzeba wysłać fałszywych sygnałów, żeby na jakiś czas zablokować sieć.
Rocznie za pośrednictwem SKRS pomoc wzywa blisko 30 tysięcy ludzi. Wszystkie przypadki są uzasadnione. Nie ma żadnych żartów ani prowokacji. Zupełnie wyjątkowo zdarzają się przypadkowe włączenia przycisku, ale wówczas, podając ustalone wcześniej hasło, można szybko odwołać alarm. Ile istnień ludzkich uratowano dzięki stowarzyszeniu? Nikt nie prowadzi takiej statystyki, ale przez 24 lata to były tysiące.
– Niedawno zgłosił się do nas mężczyzna, który na stałe mieszka w Ameryce, i zapisał swoją mamę, mieszkającą samotnie panią w zaawansowanym wieku – wspomina szef. – Już pięć dni po jego wyjeździe kobieta zaniemogła. Znalazła się w stanie bezpośredniego zagrożenia życia. Zdołała jednak nacisnąć przycisk w telefonie i karetka pogotowia przyjechała w ostatniej chwili. Inna osoba, która także niedawno wstąpiła do naszego stowarzyszenia, miała w swoim mieszkaniu zainstalowany nasz system antywłamaniowy. Mężczyzna poważnie chorował na serce, namawiałem go więc, żeby zdecydował się dodatkowo na breloczek z funkcją powiadomienia pogotowia ratunkowego. Odmawiał, gdyż jedno z jego dzieci jest lekarzem, i uważał, że to wystarczy. Po długich namowach, niemal na siłę, w końcu zdecydował się na „przycisk życia”. Po jakimś czasie zasłabł w domu, dostał zawału serca. Nie był w stanie zatelefonować, ale resztkami sił nacisnął przycisk i tylko dzięki temu zdołał się uratować.
Stowarzyszenie od samego początku ściśle współpracuje ze strażą pożarną, pogotowiem ratunkowym, policją, obroną cywilną, a nawet firmami ochroniarskimi w całej Polsce. Oficjalnie wszystko układa się wzorowo. Do sieci należy wielu strażaków, lekarzy, ochroniarzy, policjantów. Jednak nie wszyscy patrzą na SKSR przychylnym okiem. Niektórzy policjanci nie są zadowoleni, że organizacja pozarządowa sprawdza, w jakim czasie dojechali na interwencję.
– Jeszcze 15 – 20 lat temu regularnie byliśmy zapraszani przez publiczne radio i telewizję, gdzie mogliśmy propagować naszą pracę. Dziś zapomniały o nas media i władze – żali się prezes Płókarz. – A przecież na naszej działalności nie zarabiamy ani grosza iw wielu wypadkach wyręczamy państwowe instytucje. Wolontariusze dyżurujący przez całą dobę w sztabie nie mają etatów w stowarzyszeniu. Odnoszę wrażenie, że państwo bardziej niż nas popiera biznesowe firmy ochrony mienia. Może dlatego, że płacą podatki? Tylko taka polityka jest krótkowzroczna. Z każdej złotówki, jaką zarobi spółka ochroniarska, państwo zabierze podatek, a właściciel musi mieć zysk. To ile zostanie im na statutową działalność? Tymczasem w stowarzyszeniu na ochronę członków trafia 100 proc. środków, jakie wpływają na nasze konto. Czasem zastanawiam się, jak to możliwe, że nasza organizacja nie ma wielu milionów członków? Dziwię się, że nie należą do nas wszyscy obywatele? Dlaczego ludzie wolą płacić duże pieniądze firmom ochroniarskim, niż korzystać z naszej bezpłatnej usługi, która na dodatek jest na najwyższym poziomie na świecie. Jesteśmy najlepsi, jesteśmy najwięksi, ale dziwnym zrządzeniem losu niewielu Polaków wie o naszym istnieniu.
Wiktor Legowicz: – Jesteśmy szóstym producentem serów i twarogów na świecie. A największy rynek eksportowy to Rosja.
Łukasz Bąk („Dziennik Gazeta Prawna”): – Wartość tej sprzedaży może w tym roku przekroczyć 600 milionów euro. I rzeczywiście, eksportujemy głównie na Wschód. A przede wszystkim dlatego, że nasze produkty są tam postrzegane jako lepsze niż krajowe i stosunkowo tanie. Nie wypada zapomnieć także o tym, że pod koniec zeszłego roku Rosja zablokowała import serów z Niemiec. Naszym producentom wyszło to na korzyść, bo ktoś musiał zatkać tę dziurę, która powstała na rosyjskim rynku.
Legowicz: – Przedtem Czechy bardzo dużo kupowały od nas.
Bąk: – Ciekawe jest też to, że coraz więcej tych serów wysyłamy poza Unię Europejską. I to do coraz odleglejszych krajów, nawet na Bliski Wschód.
Legowicz: – Ale do Francji naszych serów jeszcze nie wysyłamy.
Bąk: – Francuskie sery mają pewną renomę, tak jak francuskie wino. To już jest rodzaj pewnego przysmaku.
Drogie podręczniki
Legowicz: – Komplety podręczników szkolnych są coraz droższe. Ale warto przypomnieć, że osoby mające trójkę dzieci lub więcej, osiągające niskie dochody, mogą starać się o zwrot pieniędzy w ramach rządowego programu. Spore pieniądze są na to przeznaczone.
Zbigniew Biskupski („Ekologia i Rynek”): – W tym roku to 180 milionów. Ale jak popatrzymy na poprzednie lata, to tych pieniędzy było mniej.
Legowicz: – Ale i tak nie były wykorzystane.
Biskupski: – Od 20 do 30 procent, w zależności od województwa, wracało do budżetu. Wynikało to z braku informacji, ale również z bardzo rygorystycznych kryteriów dochodowych. Na taką pomoc mogą bowiem liczyć rodziny z trójką dzieci i o dochodach kilkaset złotych w przeliczeniu na jednego członka rodziny. Co prawda dyrektor szkoły ma pulę, chyba 5-procentową, żeby nie kierować się tym kryterium dochodowym, ale też wielu o tym nawet nie wie. A rodzice tym bardziej. A poza tym w Polsce wiele rodzin wręcz wstydzi się prosić o pomoc. Zwłaszcza w takiej sytuacji, kiedy to jest takie trochę upokarzające. Zbieranie zaświadczeń, wyliczanie, składanie podań, proszenie i tak dalej. Wiele osób woli z tego zrezygnować, niż przechodzić tę drogę przez mękę. Natomiast sedno sprawy tkwi w czym innym – ceny podręczników są coraz wyższe. I nie wiem, czy mimo wszystko polityka społeczna nie byłaby w tym zakresie sensowniejsza, gdyby te 180 milionów przeznaczyć na dotowanie podręczników.
Stać nas na sport
Legowicz: – Przybywa sklepów ze sprzętem sportowym. A to świadczy o tym, że ćwiczymy coraz więcej. I okazuje się, że najbardziej popularna jest jazda na rowerze.
Zbigniew Biskupski (miesięcznik „Ekologia i Rynek”): – To jest jedna z takich wiadomości, które świadczą o naszym postępie cywilizacyjnym, a także o tym, że stajemy się narodem bardziej bogatym, o większych możliwościach rozwoju. Legowicz: – I dbamy o siebie... Biskupski: – Dbałość o siebie jest właśnie pochodną rozwoju cywilizacyjnego. Stać nas zresztą na to. Zwróciłbym też uwagę na fakt, że o ile prawie 80 procent gospodarstw domowych ma sprzęt sportowy – głównie rowery, o tyle prawie połowa Polaków korzysta też z zajęć na basenie. To, co było jeszcze 15 lat temu synonimem hiperluksusu, dzisiaj stało się już dobrem powszednim.
Jak prasować gazety?
Legowicz: – Mam dla pana świetną propozycję pracy. Ale tylko wtedy, jak ukończy pan 8-tygodniową, najsłynniejszą w świecie szkołę kamerdynerów, która mieści się w Holandii. Taki kurs kosztuje 14 tysięcy euro i nauczy się pan – na przykład – prasowania gazet, żeby nie brudziły rąk pana, u którego pan pracuje.
Bartosz Marczuk („Rzeczpospolita”): – A ile można zarobić?
Legowicz: – Bagatela, 100 tysięcy dolarów rocznie.
Marczuk: – To rzeczywiście kusząca propozycja. Ale jest chyba jakaś selekcja na początku?
Legowicz: – Każdy może przyjść. I przychodzą ludzie różnych zawodów. Muszą tylko bardzo dobrze znać język angielski.
Marczuk: – Ponoć w Holandii jest już 180 tysięcy pracujących Polaków. Może któryś z naszych rodaków zdecyduje się na to?
J.B. Opracowano na podstawie codziennych audycji Wiktora Legowicza w radiowej Trójce od 19 do 23 sierpnia 2013 r.