Wypijmy za błędy
Po dramatycznym rozstaniu z grupą Vox Ryszard Rynkowski szukał nowego sposobu na siebie. Tym bardziej że miał w branży kilku życzliwych przyjaciół, namawiających go na solową karierę. On sam był na tyle zdesperowany, że postanowił spróbować, ale jeśliby nie wyszło, wróciłby do swojego podstawowego zawodu akompaniatora-korepetytora.
Pierwsza próba odbyła się za sprawą dyrygenta Zbigniewa Górnego w poznańskim studiu Polskiego Radia. Był rok 1987. Poszło nieźle, z muzyką wielkiego kłopotu nie było, bo przecież Rynkowski sam komponował. Gorzej było z tekstami. Nie odmówił współpracy niezawodny przyjaciel Marek Skolarski, ale zaistniała sytuacja dość niezręczna. „Skolar” był przecież ciągle jeszcze szefem Voxu i dla nich powinien pisać przede wszystkim. Rozpoczęło się lekkie rozglądanie za nowym autorem.
– Pamiętam to spotkanie – wspomina Jacek Cygan. – Na zapleczu Sali Kongresowej jest taki hol z półkulistym sklepieniem. Stoimy tam ze Staszkiem Sojką, a on już wtedy śpiewał moją piosenkę „Czas nas uczy pogody”. W oddali pojawia się Rysiek. O, cześć, Rysiu – mówi Staszek. – To jest Jacek Cygan, mówiłeś, że chcesz go poznać. Pogadajcie sobie. Pogadaliśmy o ewentualnej współpracy i zaprosiłem go do domu, abyśmy poznali się lepiej, a głównie byśmy wymyślili, kim ten nowy Rynkowski ma być.
– Rozpoczęła się seria wieczorów kolacyjnych – opowiada Rysiek – gdzie było dużo rozmów. Rozmowa jedna, druga, trzecia, ja mówiłem, że wiem, kim już nie chcę być. Dość miałem tego podskakiwania, tańcowania, białych garniturów. W zespole byłem jednym z czterech, teraz miałem znaleźć się na scenie sam. Chciałem się jakoś ukryć, więc myślałem, najlepiej będzie skryć się za fortepianem. No i chciałem, żeby ludzie mnie słuchali.
Państwo Cyganowie długo dyskutowali, a w efekcie tych dyskusji powstała postać, która właściwie ukształtowała i do dziś kształtuje wizerunek artysty. Jej wizytówką była pierwsza wspólna piosenka Inny nie będę. Kompozycja Andrzeja Ellmanna. Zachęcony Jacek zaproponował, żeby przygotować jakąś piosenkę na festiwal opolski.
– Lubię, jak jakiś twórca mnie inspiruje – mówi Ryszard Rynkowski. – Któregoś dnia idę ulicą i słyszę utwór. Chyba Stevie Wonder – myślę, ale fajny kawałek. Później okazało się, że to Terence Trent D’Arby, piosenka „Sign Your Name”. O kurczę, chciałbym mieć coś podobnego. No i na tej podstawie powstała muzyka do „Wypijmy za błędy”. Żeby jeszcze bardziej zbliżyć się do ideału, zaniosłem moją kompozycję i oryginalne nagranie Jarkowi Dobrzyńskiemu i mówię: „Zrób mi podobną aranżację, z taką płynącą sekcją”, a on dosłownie spełnił moją prośbę. Dziś to już mogę powiedzieć, sekcja rytmiczna jest skopiowana z oryginału jeden do jednego. Oczywiście melodię poprowadziłem według swojego pomysłu, a i tak okazało się, że pierwsze dwa takty są identyczne jak u Stinga. W każdym razie nie byłem tego świadomy, za to miałem pewność, że napisałem hit. Zaniosłem muzykę Jackowi.
Długo nie mogłem dać sobie rady z tekstem – opowiada Jacek Cygan. Minęły dobre trzy miesiące, jak Ryszard zostawił mi melodię, aż tu dowiaduję się, że w lutym 1989 roku nagrywa na Myśliwieckiej. Trzeba było coś wymyślić. Wymyśliłem więc pierwszą linijkę: „Czego może chcieć od życia taki gość jak ja”, zaniosłem mu to, a on tak patrzy na tę kartkę i mówi: „K..wa. Mamy! Mamy!”. Radość ogólna, bo byli tam też i Lora Szafran, i Mietek Szcześniak, i jeszcze parę osób. Z dokończeniem miałem problem, napisałem parę wersji, po paru tygodniach przymiarek zdecydowałem się na refren: „Wypijmy za błędy, za błędy na górze”. W końcu całość wysłaliśmy do Opola i zostaliśmy zaproszeni.
Tekst był dosyć trudny w odbiorze. Powszechnie sądzono, że to rozrachunek artysty z poprzednim etapem życia, często płynącym z wartkim strumieniem C H OH. Autor twierdzi, że nic mu nie było wiadomo o powodach rozstania Ryśka z kolegami z Voxu, więc nie jest to prawda. Inna wersja mówiła, że to komentarz do sytuacji w Polsce. Przypomnijmy, było już po Okrągłym Stole, a sam festiwal odbywał się po pierwszych wolnych wyborach. Może i tak, choć i tego autor nie potwierdza.
W każdym razie jest 23 czerwca 1989 roku, koncert Premier. Rysiek nosi dwudniowy zarost, za kostium służy mu prochowiec a` la Humphrey Bogart, podniesiony kołnierz, do kompletu wypożyczony z Teatru im. Kochanowskiego stylowy kapelusz. Jest przegranym facetem zastanawiającym się, co dalej? Jeszcze kilka chwil i wyjdzie na estradę, a tu – jakby to było w scenariuszu – zaczyna padać deszcz. Na prochowcu coraz większe plamy, krople spływają po kapeluszu. Scena jak z filmu. Wymarzony dodatek do klimatycznej piosenki. Pierwsza nagroda! Kurrrtyna! – (Figura stylistyczna. W Opolu, jak wiadomo, kurtyny nie ma, ale powiedzmy, że to była kurtyna dżdżu i owacji).
25halber@onet.eu Felietony do słuchania w soboty na antenie Programu Pierwszego Polskiego Radia SA
około godz. 19.15
Trzeba mieć nie lada odwagę, aby porwać się na, niełatwy przecież, repertuar Joplin. Artystki niepokornej, uzależnionej od używek (które ją w końcu zabiły), uwielbianej. Aby w ogóle podejść do tematu, trzeba być nieco szalonym. Szalonym pozytywnie. Z tym zadaniem zmierzyła się znana z grupy Sistars Natalia Przybysz. Weszła w magiczny świat piosenkarki z zaangażowaniem, dogłębnie. Rozłożyła ją na czynniki pierwsze, by się nią choć na chwilę stać. Czy spełniła oczekiwania? Swoje na pewno. I to nie tylko w przepięknym jej i Jurka Zagórskiego utworze Niebieski. Natu wyraźnie czuje bluesa, za co jestem jej niezmiernie dźwięczny, przepraszam – wdzięczny.
Warner. Cena ok. 40 zł.
Piosenki, jakie Bareilles zamieściła na dwu poprzednich płytach, miały swój charakter, ciepły popowy klimat i lekkość. Przyniosły także przeboje Love Song czy Kind Of Anything. Nie inaczej jest w przypadku trzeciej odsłony jej twórczości. Prawdziwa eksplozja energii następuje już w pierwszym utworze Brave, który na pewno będzie hitem. Czasami w Sarę wstępuje taki mały diabełek, by za chwilę melancholijnie nas przekonywać, że to przecież tylko upadły anioł. Podobają mi się te jej huśtawki nastrojów. Są z pożytkiem dla każdej wyśpiewanej nuty. Polecam szczególnie tym, którzy jeszcze tego nie zauważyli.
Sony. Cena ok. 40 zł.
Amerykańska metalowa grupa nigdy nie była w Polsce tak popularna jak ich „gatunkowi” odpowiednicy – Metallica czy Slayer. Być może sprawił to kiepski PR lub fakt, że wokalista i założyciel kapeli, Dave Mustaine, został z Metalliki w 1983 roku wykopany. Sam złapałem się na tym, że z ogromną rezerwą podszedłem do ich najnowszego albumu. I po co? Tak dobrze zgrzytającej, dynamicznej i jednocześnie melodyjnej grupy dawno nie słyszałem. Balsam na uszy, jeśli ktoś lubi ciężki łomot. Profesjonalny, „słyszalny” i z przesłaniem. Megadeth, jak wskazywałaby nazwa, to nie tylko śmierć i zniszczenie. To kawał niezłej muzy!
Universal. Cena ok. 40 zł.