„Opieka” w ZOL-U
ANGORA jest jedynym pismem, które gości w mojej rodzinie nieprzerwanie od kilkunastu lat. Nie przypominam sobie, aby poruszany był w niej problem opieki nad chorymi uzależnionymi od innych. W mojej rodzinie jest osoba 70-letnia, której egzystencja jest zależna od pomocy drugiej: od karmienia po toaletę. Jest cewnikowana i nie porusza nawet jednym palcem. Tak jak się ją położy, tak leży. Przy tych fizycznych ułomnościach jest sprawna intelektualnie, łącznie z wymową. Bardzo dobra opieka członka rodziny powoduje, że nie ma typowych dolegliwości, np. odleżyn czy odparzeń. Tak było przez 25 lat! Niestety, opiekun, też 70-letni, dla podreperowania zdrowia musiał zaliczyć sanatorium. Nie stać ich na prywatną opiekę lub prywatny zakład opiekuńczy.
Chora osoba została umieszczona w nowo otwartym przyszpitalnym Zakładzie Opiekuńczo-Leczniczym (ZOL), zachwalanym przez media. Leżała na sali z dwoma osobami, z którymi brak było kontaktu. W sali nie było ani radia, ani telewizora. Dzwonek był poza zasięgiem, a drzwi zawsze zamknięte. Przy defekcie cewnika przez pół dnia pacjent leżał w mokrym łóżku. Nikt go nie przemieszczał w łóżku. Taka „opieka” spowodowała, że po kilku dniach pacjent został zabrany do domu. Lekarz wypisujący powiedział, że nigdy nie umieściłby tu swojego członka rodziny.
Po kilkunastu miesiącach pacjent trafił do przyszpitalnego ZOL-u w innym mieście. Niestety i tu „opieka” była tylko prowizoryczna. Po kilkunastu dniach pacjent został zabrany do domu. W tym wypadku miał już odparzenia i odleżyny. W wypisie podano, że w stosunku do pacjenta były stosowane masaże i rehabilitacja. Pacjent tego nie potwierdza. Myślę, że już nigdy nie