Na zachodzie Azji Ukraina
Charakterystyczny jest napis na murze budynku w dzielnicy Zamarstynów, bez osłonek wyrażający z kolei stosunek grafficiarza do Hryhorija Surkisa, jednego z najzamożniejszych obywateli, który miał Ukrainie i Polsce załatwić zeszłoroczne Euro. „Precz z Surkisem!” – krzyczy napis nagryzmolony na przedwojennej kamienicy przy ulicy Korzennej. A żeby chyba dobić Surkisa, w innym miejscu (na Kleparowie) natknąłem się na kolejną ścienną i równie jasną deklarację: „Fuck Euro”.
Mimo wszystko polityka nie stanowi sedna życia większości lwowiaków, lecz – tak jak wszędzie – przyziemne sprawy bytowe. Stąd też ich zainteresowanie zakupami na targowiskach, których jest bez liku, a gdzie ceny są konkurencyjne wobec cen sklepowych, że nie wspomnę o jakości letniej oferty będącej „ pierwszej świeżości”. Na tych ryneczkach, jak je określają tubylcy, skromnie ubrani ludzie zaopatrują się w jarzyny i owoce zbierane w przyzagrodowych ogrodach, lasach lub na łąkach i polanach ( polecam „ ekologiczne” ogórki, kapustę, maliny i jeżyny). Rozbudowany jest asortyment wędlin ściąganych z okolic Lwowa ( nazwy Szczerzec, Mościska, Kulików brzmią jakże swojsko) albo aż z Dniepropietrowska („ Jermolińskie” kiełbasy). Mnie dość nawet przypadła do gustu „ Huculska”, nie tylko ze względu na łechcące ucho i zmysły miano, ale też z uwagi na farsz, mieszankę treści mięsnej z grudkami słoniny. A żeby już było totalnie sexy, dobrze jest tę ostatnią propozycję masarzy przegryzać świetnym pieczywem kozackim, gdzie w chlebnym miąższu osadzone są kwadratowe kąski słoniny. Ukraińcy, także ci ze Lwowa,
lubią dobrze zjeść,
o czym świadczy wprost niewiarygodna liczba sklepów spożywczych. Gęsto rozsiane są po całym mieście, również na ulicy ku czci pisarza Hrynczenki, przecinającej osiedle w Zboiskach, przed drugą wojną światową wsi pod Lwowem. Spożywczak i monopolowy, spożywczak i monopolowy, i tak w kółko Macieju. Skłonności tuziemców do konsumpcji letnią porą zaobserwować można także w plenerze miejskim; biesiadnicy zbierają się na podwórkach, rozsiadają się lub kucają w kółko, spyżę dobywają z zaparkowanych obok aut i ochoczo pałaszują, popijając wódką. Śpiewy są, ale awantur nie ma, ponieważ inni lokatorzy bloków też się tak kiedyś bawili albo się bawić będą. Że gorzałki są nieprzeliczone gatunki – żadna nowość, bo to samo mamy w Polsce. Że handluje się podróbkami – też nic wstrząsającego, ponieważ (jak Ukraina długa i szeroka) alkohol „ autentyczny” na równych prawach rywalizuje w handlu z tym nielegalnym. Nic strasznego, nie ma się czego bać, na fałszywki należy uważać tylko na głębokiej prowincji. Znawcy tematu zalecają, by sięgać po takie marki jak m.in. „Hortycja”, „Nemiroff” czy „Morosza”. Godne polecenia są też w obfitości osiągalne na rynku lwowskim tzw. złociste napoje. Tylko lepiej ich publicznie nie pić (grozi mandat), na co nie zważają nasi rodacy jak gdyby nigdy nic żłopiący „browca” w środkach komunikacji miejskiej. No bo przecież „polskie pany”.
Od mnogości rozmaitych etykiet może rozboleć głowa. Kusi przyznające się do polskiej tradycji (1715 r.) „Lwowskie”, reklamowane jako „Fajne piwo, straszna siła” (dziś grupa Carlsberg), są piwa „ Czernihowskie”, „ Sławutycz”, „ Zlata Praha”, „Tuborg” itd., a miłośnika nieskrępowanej swobody pociągać może „Hike” promowany pod hasłem „Freedom is your way” (Wolność to twój styl). Widziałem, jak po wychyleniu paru kufelków, wyraźnie propagująca podobny sposób życia, zgrana paczka polskich turystów zgodnie udała się do sklepu „Połuniczka” (Truskaweczka). Czyżby po truskawki? Nie, było już po sezonie truskawkowym, który na Ukrainie nie wygląda tak