Buzek powinien dopuszczać, że się myli
Fragment rozmowy z prof. JERZYM OSIATYŃSKIM, doradcą ekonomicznym Prezydenta RP
– W rozmowie z „Super Expressem” stwierdził pan niedawno, że „rząd i minister finansów często opowiadali różne głupstwa, ale na szczęście podejmowali dość rozsądne decyzje”. Jak ocenia pan decyzję w sprawie OFE? Prof. Jerzy Osiatyński:
– Też uważam ją za rozsądną. W sprawie fundamentalnej ona niczego nie zmienia. Fundamentem reformy z 1999 roku było to, że każdy otrzymuje taką emeryturę, ile składek sobie odłoży. W tym sensie ten system do 1999 nie był zbilansowany, a teraz będzie się bilansował. To, czy jest to OFE, czy ZUS – to emerytury będzie tyle, ile pan odprowadzi składek.
– Pojawił się zarzut, że rząd wziął się za OFE dopiero przy dziurze budżetowej. I chodzi wyłącznie o bieżące łatanie budżetu.
– To nie do końca prawda. Tak się złożyło, że prezydent Komorowski nie jest pierwszym w Polsce, któremu w pewnym sensie doradzam. Za prezydentury Lecha Kaczyńskiego brałem udział w pracach Rady Konsultacyjnej. Na długo przed kryzysem, z budżetem w naprawdę niezłej kondycji, minister Fedak zwracała wówczas uwagę, że ten system emerytalny jest niezbilansowany.
– Na czym to niezbilansowanie polega?
–1 stycznia 1999 roku, w chwili wprowadzenia trzech filarów (choć trzeci nie zaskoczył), wszyscy starsi ludzie jak ja nie zdecydowali się na patriotyczny gest i nie umarli. Trzeba więc było utrzymywać dwa systemy, nie zmniejszając świadczeń, ale i nie zmniejszając składki. Starszym wypłacać według starego systemu, a jednocześnie odkładać składkę na nowy system dla młodszych. Składka pozostała jedna, nie podniesiono jej, a musiała utrzymywać dwa systemy. ZUS zbierał składkę, przekazy wał jej część do OFE i trzeba było tę część skompensować. I to szło z budżetu państwa. Tak było do 2004 roku. – A później? – Trzeba było znaleźć przestrzeń dla korzystania ze środków UE. I premier Kołodko przeniósł to „pod kreskę”, z części wydatków do finansowania z przychodów z prywatyzacji. I powstało takie zwierzę, które nie ma prawa istnieć – „ujemne saldo dochodów z prywatyzacji”. – Czyli? – Rząd sprzedaje majątek i jeszcze do tego dopłaca. To przecież nie powinno być możliwe! Ale brało się z tego, że wydatki ponoszone na dopłaty do systemu emerytalnego były znacznie większe niż dochody z prywatyzacji. Stąd się wzięły te olbrzymie deficyty i długi. Zwolennicy OFE powiedzą, że można było zmniejszać wydatki. Chcieli zmusić kolejne rządy do cięć na oświacie, obronności itd. Ale to się łatwo mówi, a trudno robi. Zabrać przedszkolom? Szkołom? Przecież my mamy przy rosnącym PKB szósty rok zamrożonych pensji w budżetówce. To patologia!
– Wspomniał pan, że została zachowana zasada „taka emerytura, ile składek”. Ale to jest niewiadoma z kilku powodów...
– Tu może dojść do naruszenia podstawowej kwestii, która niepokoi prezydenta Komorowskiego, minister Wójcicką i wielu z nas. Może się okazać, że te emerytury będą poniżej jakiegoś minimum, co po prostu uniemożliwi przyszłym emerytom przeżycie. I pojawi się pytanie, ile trzeba będzie dopłacać do tego z budżetu. Kiedy mówimy o obecnych zmianach w OFE, to ta część problemu w ogóle nie jest ruszona.
– Zapewne pan czuje, że w sytuacji wielu umów śmieciowych zwłaszcza wśród młodych, od których nie odprowadza się składki emerytalnej, tych emerytur poniżej minimum może być bardzo dużo...
– Może pan mieć rację, ale usiłowano to uszczelnić i od znacznej liczby umów-zleceń i umów o dzieło jednak te składki są naliczane. Można powiedzieć, że są minimalne, zatem pański argument wciąż jest aktualny. Ale jednak są. Bałbym się też wchodzić w rachunki, jaka może być skala tego problemu, gdyż to byłoby już zbyt blisko magla (śmiech). Trzeba jednak zdefiniować, jakie jest minimum, policzyć, jakie będą emerytury w sytuacji wyżu odchodzącego na emeryturę i ile trzeba będzie dopłacić z budżetu, by ci ludzie mogli mieć godną starość. Pamiętajmy jednak, że ani OFE, ani ZUS wcale nie rozwiązywały żadnych problemów demograficznych (...).