Samobójstwo po pierwszym dzwonku USA
Wrażliwy chłopak przez lata samotnie znosił szykany rówieśników. Kiedy pierwszego dnia nowego roku szkolnego popełnił samobójstwo, wszyscy się obudzili. Niestety, za późno.
Kiedy wjeżdża się do Greenwich, liczącego 60 tys. mieszkańców miasta w stanie Connecticut, od razu widać, że to nie jest miejsce dla wszystkich. Bogate domy, drogie samochody i atmosfera niedostępności. Tu swoje rezydencje ma wielu giełdowych maklerów, pracowników Wall Street, finansistów i przedstawicieli wyższej kadry kierowniczej. Przeciętny dochód na rodzinę wynosi blisko 130 tys. dolarów rocznie, czyli grubo powyżej średniej w USA. Nie bez powodu magazyn „Money” właśnie Greenwich umieścił na pierwszej pozycji listy najlepszych miejsc do mieszkania w Stanach Zjednoczonych.
Bogatym z pewnością jest tu dobrze. Gorzej mają ci, którzy do elity nie należą. Bez wątpienia nie należała do niej rodzina Pałoszów. Stosunkowo młodzi emigranci z Polski przyjechali do USA na stałe 11 lat temu. Za krótko, by zakorzenić się w środowisku amerykańskim, nie mówiąc już o wyższych jego sferach. Nie byli zakorzenieni również w Greenwich, dokąd przenieśli się z bardziej polskiego i swojskiego Stamford, w nadziei, że właśnie w Greenwich polepszą swój status, a dzieciom zapewnią dostęp do lepszych szkół i edukacji.
– Sprawa Bartka Pałosza mną wstrząsnęła, ale mnie specjalnie nie zdziwiła – mówi Magdalena, Polka mieszkająca w Connecticut w USA od kilkudziesięciu lat. – Dyskryminacja w szkołach amerykańskich jest straszna, choć niechętnie się o tym mówi. Jest praktycznie na porządku dziennym. Dzieci, szczególnie te z bogatych rodzin, mają to we krwi. Są okrutne i nie tolerują innych – dodaje Polka.
Śledztwo prowadzone przez policję, a także wewnętrzne dochodzenie wszczęte przez superintendenta dystryktu szkolnego w Greenwich mają wyjaśnić, jak było w przypadku Bartka. Wypowiedzi jego rówieśników i blog, który 15-latek prowadził, jednoznacznie wskazują, że właśnie niechęć rówieśników była przyczyną jego samobójstwa.
– Pamiętam, że bardzo cieszył się z nowego telefonu. Chciał się nim pochwalić koledze, z którym chodził na biologię. Ten jednak rzucił nim z całą siłą o podłogę, rozbijając ekran. Bartek nie powiedział nic – wspomina jego starsza siostra Beata. Kiedy ona chodziła do tej samej szkoły razem z nim, Bartkowi było łatwiej. Potrafiła choć trochę obronić go przed zaczepkami kolegów. To z nią siedział w szkolnej stołówce, był jakby pod jej skrzydłami. Rok temu Beata poszła jednak na studia, a Bartek został sam.
Kiedy szedł na lekcje, wpychany był w krzaki. W szkole bezustannie był poszturchiwany, wyśmiewany i poniżany. Pewnego dnia koledzy zepchnęli go ze schodów. Ot, tak dla żartu. Innym razem został uderzony w głowę drzwiami od szafki. Krwawił, założono mu nawet kilka szwów. Zaniepokojeni rodzice próbowali ustalić, co się stało. Pisali maile, rozmawiali. Szkoła ucięła jednak sprawę przeprosinami. Władze placówki przekonywały, że był to zwykły wypadek, ale nie ujawniły zapisu z kamer wewnętrznego monitoringu.
Rodzice nie byli wystarczająco silni, by wywrzeć presję, zagrozić prawnikiem, przebić się do opinii publicznej. Tym bardziej sam Bartek. Znosił wszystko w milczeniu. Upokorzenia, jakich doświadczał na co dzień, tkwiły w nim jednak bardzo głęboko. Świadczy o tym blog prowadzony w tajemnicy na serwisie Google+. Rodzina dowiedziała się o nim dopiero po jego śmierci. Za późno.
„Kto by za mną tęsknił, gdybym przebił sobie oko z powodu tego, co dzieje się w szkole” – napisał 3 lipca. Trzy dni później ujawnił, że postanowił iść za radą trzech osób, z którymi rozmawiał, i zabić się. Gdy inni użytkownicy Google+ starali się go pocieszyć, mówiąc, że jego problemy kiedyś miną, odpowiedział, że od lat jest codziennie szykanowany w szkole.
Z postów, jakie Bartosz umieszczał w ostatnim miesiącu, pozornie wynikało, że był w lepszym nastroju. Radził nawet jednemu z użytkowników portalu, że najlepszym sposobem na uciążliwych rówieśników w szkole jest ignorowanie ich. Sam nie poszedł jednak za tą radą. 27 sierpnia, pierwszego dnia nowego roku szkolnego, wrócił do domu i zastrzelił się z broni ojca, myśliwego z zamiłowania.
Na uroczystościach pogrzebowych, które odbyły się w kościele Najświętszego Imienia Jezus w Stamford, pojawiły się tłumy. Opłakiwać Bartka przyszło kilkaset osób. Nagle okazało się, że miał kolegów, że był miły, uczynny i sympatyczny i wszyscy żałują, że już go nie ma.
– Trochę niezdarnie się ruszał, nie miał pewności siebie, ale był uroczym chłopcem. Był niezmiernie uprzejmy i gotowy do pomocy innym – powiedziała lokalnym mediom Lisa Johnson, matka chłopca, który chodził z Bartkiem do szkoły.
Blake Sherwyn, kolega z drużyny szkolnych skautów, przypomniał sobie, że Polak nieustannie był przedmiotem kpin i zaczepek. – Nauczyciele o tym wiedzieli – przyznał Sherwyn. Teraz z jego inicjatywy w szkole powstał klub, który ma przeciwstawiać się przemocy i szykanowaniu słabszych uczniów. Obudziła się także Polonia. – To był polski uczeń. Jesteśmy bardzo poruszeni tą tragedią i chcemy pokazać, że jako Polacy nie jesteśmy obojętni wobec tego, co się stało – powiedziała w polonijnym „Nowym Dzienniku” Izabela Pardo-Małecka, dyrektor Szkoły Kultury i Języka Polskiego im. bł. Jana Pawła II w Bridgeport, w Connecticut. Planowany jest marsz w okolicach liceum w Greenwich, do którego chodził Bartek.
Odruchy solidarności i żal po stracie chłopca są zrozumiałe. Trudniej wytłumaczyć, dlaczego przez lata jego problemy były niezauważone.
Siostra twierdzi, że nie przypuszczała, iż upokarzanie przez kolegów tak bardzo odbijało się na jego psychice. – Przeglądałam nawet czasem jego maile, kiedy zostawiał włączony komputer, ale nie znalazłam tam nic aż tak alarmującego. Pisał o normalnych, codziennych sprawach, rzeczach typowych dla nastolatków – mówi Beata. O blogu w Google+ nie miała pojęcia.
Szkoła lekceważyła problemy chłopaka, być może nawet celowo je ukrywając. Rodzice także przegapili moment, w którym Bartka można było jeszcze uratować, odwieść od zamiaru samobójstwa.
Polski ksiądz z parafii Najświętszego Imienia Jezus Paweł Hrabenko nie ma wątpliwości. – Myślę, że to ogromne zaniedbanie ze strony szkoły, która nie potrafiła zapobiec tragedii i przerwać prześladowania chłopca. Ta sprawa słusznie budzi nasz gniew – mówi polski duchowny. Zwraca także uwagę, że problem jest szerszy. – Rodzice, z którymi się spotykam, sygnalizują nieraz, że ich dzieci nie są dobrze traktowane w swoim środowisku, że spotykają ich szykany. Jako imigranci często są traktowani jak ludzie drugiej kategorii. Jeśli nie mówią dobrze po angielsku, mają jeszcze gorzej, bo nie wiedzą, do kogo się zwrócić, jak szukać pomocy. Szkoły zbyt często na to nie reagują. Pomóc musimy sobie my sami. Musimy jak najbardziej nagłaśniać takie sytuacje jak ta, która spotkała Bartka. Budować większą świadomość polskiej wspólnoty w USA. To pierwszy ważny krok. Drugi to świadomość wyborcza i aktywność polskiego środowiska. Musimy wiedzieć, kogo wybieramy do władz lokalnych, i pokazywać, że od nas ten wybór też zależy – mówi ksiądz Paweł Hrabenko.
W styczniu 2010 roku pochodząca z Irlandii Phoebe Prince zabiła się, nie mogąc znieść szkolnych upokorzeń. Jej przypadek był w USA bardzo głośny. Doprowadził do uchwalenia ostrzejszego prawa przeciwko prześladowaniu w szkole, w stanie Massachusetts, gdzie doszło do tragedii. Odpowiedzialnych skazano na kary w zawieszeniu. Do czego doprowadzi sprawa Bartka?