On the Road
Byłem z dala od domu, w nieznanym mi pokoju taniego hoteliku, przemęczony i znużony podróżą. Znajdowałem się w połowie drogi, w samym środku Ameryki, na linii dzielącej Wschód mojej przeszłości od Zachodu mojej przyszłości i może dlatego spotkało mnie to tego dziwnego purpurowego popołudnia. Ale musiałem ruszyć w dalszą drogę… Odłożyłem Jacka Kerouaca i też ruszyłem. Road, Route, Way… Po prostu droga. Ona podaje rękę i prowadzi przed siebie, uwodząc swą grą bliższą sztuce błądzenia niż wędrowania. Bo, nim wrócimy, do końca jej nie poznamy.
Cameron Park... Co za dziwaczne miejsce. Jak na autostradzie, tyle że szerokie żą opowieści o całych rodzinach, co żyją w swych mobile-homesach w trakcie nieprzerwanego drive-in. Inni zostają zredukowani do troglodytów siedzących za kierownicą niczym w pierwotnej grocie. Droga ich więzi, alienuje, wzbudza nieufność, chęć ucieczki. Podróżują od siebie do siebie, pojazdem doskonale magicznym, darzonym kultem. Samochód stał się bogiem masowej konsumpcji, nowym Graalem nowoczesnego człowieka, co zamiast łączyć, separuje ludzi. Widać to na lewym uprzywilejowanym pasie autostrady, wydzielonym dla tych, co jadą przynajmniej we dwójkę. Takie pasy – High Occupancy Lane – na ogół są puste i trzeba odsprzedawać prawo poruszania się nimi zmotoryzowanym samotnikom. ki z czasowym ważnym 30 dni biletem autobusowym Ameripass linii Greyhound lub kolejowym USA Railpass na pociągi American Track ( Amtrack) ważnym 45 dni. Albo samolotem jako okazjonalny kurier, co obniża koszt przelotu do 70 proc. w zamian za odstąpienie prawa do bagażu, w którym przewozi się przesyłki kurierskie. Są też „kluby ostatniej chwili” korzystające z 50-procentowej zniżki. Członkostwo w nich upoważnia do podobnej zniżki w hotelach.
Przerwałem Lee, bo pokazał się znak legendarnej Route 66, którą John Steinbeck w „Gronach gniewu” nazwał „matką dróg”. Bohaterka książek (Kerouac), filmów (Bagdad Cafe), piosenek Boba Dylana czy Rolling Stonesów. Mówiono o niej „America’s Main Street”, bo przecinała środek miast, jako ich główna ulica. Kiedyś droga do serca Ameryki, jej prawdziwa stolica. Lee się uśmiechnęła… Ta droga była też chute, takim ukośnym, zygzakowatym zsypiskiem biegnącym przez osiem stanów, którym wszystko spadało z Chicago do Los Angeles. Wymykała się prostej linii dróg północ – południe, wschód – zachód. Na Route 66 życie dawno zamarło. Ona już nie istnieje. Zostały tylko jej krótkie odcinki prowadzące donikąd i te, którym nadano muzealny szyld Historic Route 66. Właśnie taki znak zobaczyłem.
Jechaliśmy dalej, godzinami wpatrując się w falującą asfaltową rzekę, aż usłyszałem: – Please, zatrzymaj się. Sand Dunes! – OK. Wysiedliśmy z żelaznego potwora i zaczęliśmy wspinać się na wydmy. Wielkie jak na Saharze. Gdy byliśmy wysoko, szliśmy ich grzbietami, zapadając się w piasku po kostki, aż zsunęliśmy się do na wpół zacienionej doliny, mikrooazy z kilkoma ledwo żywymi kikutami roślin. Usiedliśmy. Cisza. – Ruch i cisza tworzą jedność przeciwieństw – powiedziała. – Jak kobieta i mężczyzna. Jak miłość. A On – widzisz?!... Nawet jak jest tą drogą, prawdą i życiem, to ty jesteś wolnością. Jak ja. Czy tego chcesz, czy nie. Nigdy Go nie znajdziesz, bobyś już nie szukał. Dlatego podróżowanie nigdy się nie kończy ani tu, ani tam. Wracaj. Dzięki za wspólną drogę. Ja tu zostaję.
Co miałem robić? Wróciłem na drogę – mityczną, mistyczną, uwalniającą, a czasem morderczą i zniewalającą. Uruchomiłem potwora o automatycznej skrzyni biegów i ruszyłem dalej, w ślad za gasnącym światłem mijającego dnia. Tej nocy prowadził mnie nie tylko Księżyc w parze z jasną Wenus, ale i twarz Lee powtarzająca z uporem: Freedom Works.