My i Polacy z tej drugiej Polski
Tekst, który każdy powinien przeczytać
Nr 10. Cena 9 zł
Tak, przyznaję się, myślę, że moja Polska jest lepsza. Oświecona, liberalna, akceptująca wyzwania wynikające z globalizacji i wolnego rynku, otwarta na ludzi innych wyznań, wolna od uprzedzeń rasowych i tolerancyjna dla homoseksualistów. Dlatego tak bardzo trudno mi zrozumieć mieszkańców tej drugiej Polski.
Tej, która boi się współczesnego świata, w której nie ma miejsca dla niekatolików, wolny rynek jest systemem stworzonym przez złodziei dla złodziei, a pedałów powinno się zamykać w gettach. Ciężko mi nawet zrozumieć, że ktoś może tak w ogóle myśleć.
Ale domyślam się, że mieszkańcom tamtej Polski równie trudno zrozumieć mnie. Trudno im pojąć człowieka, który, jak ja, nie widzi i nie rozumie, że świat Zachodu czyha, by pozbawić Polskę tożsamości kulturowej, ograbić z wiary, odebrać ekonomiczną suwerenność, zamienić w naród niewolników. Niełatwo im zaakceptować kogoś, kto nie czuje obrzydzenia do ludzi, którzy kochają wbrew przyrodzonym prawom i uprawiają grzeszny seks. Im też ciężko nawet zrozumieć, jak Polak może tak myśleć.
Domyślam się tego i, szczerze mówiąc, nawet się temu nie dziwię. Bo w końcu, dlaczego mają rozumieć kogoś, kto mówi zupełnie innym językiem, choć pozornie brzmiącym tak samo? Kto mieszka tak naprawdę za granicą. Nawet jeśli tej granicy nie ma na żadnej mapie, bo istnieje wyłącznie w głowach, słowach, gestach...
Gdzie właściwie jest ta druga Polska?
To pytanie zadaję sobie za każdym razem, gdy czytam sondaże preferencji społecznych i politycznych Polaków albo przyglądam się wynikom kolejnych wyborów. Nie wiem, skąd bierze się tylu głosujących na tamtą Polskę? Przecież wśród ludzi, z którymi się przyjaźnię i pracuję, których spotykam, z którymi rozmawiam, prawie ich nie ma. A ci, którzy są, a właściwie są podejrzewani, że pochodzą z tej drugiej Polski, odzywają się rzadko, jakby wstydzili się kraju swego pochodzenia. Rozmawiają tylko między sobą.
No to właściwie, gdzie mieszkają ci ludzie? Bo przecież gdzieś muszą mieszkać. A jeśli tak, to pewnie tam, gdzie mieszkają i gdzie większość ludzi myśli tak samo jak oni, równie trudno zrozumieć, skąd bierze się tylu głosujących na tę moją Polskę. Pewnie oni też podczas rozmów zgadzają się z sobą, też oburzają na głupotę ludzi myślących inaczej, też krzywią pogardliwie usta na samą myśl, że ktoś może głosować inaczej niż oni.
I nawet jeśli są wśród nich ludzie, którzy myślą tak jak ja, to milczą, bo w tamtej Polsce nie wypada się do tego przyznawać.
Żyjemy za granicą
Żyjemy za granicą dzielącą bardziej niż jakakolwiek inna granica.
Ludzie, którzy mieszkają za innymi, istniejącymi realnie granicami, zwykle intrygują, budzą ciekawość, kuszą egzotyką, nieznanymi obyczajami. Nawet jeśli ich nie rozumiemy, to nie potępiamy za to, że są inni, nie wyśmiewamy ich religii ani zwyczajów. Chcemy ich poznać, zrozumieć, nauczyć się od nich czegoś nowego. Czasem budzą współczucie, kiedy żyją w kraju rządzonym przez tyrana, bo przecież na pewno woleliby cieszyć się wolnością. Myślimy wtedy o nich z sympatią: przecież przez grymas historii cierpią za winy, których nie popełnili.
Tymczasem ta druga Polska, oddzielona granicą, której przecież naprawdę nie ma, istnieje tylko w naszych głowach, nie ciekawi. Raczej budzi poczucie wyższości, czasem politowanie, bywa, że pogardę. I wcale nie ma się ochoty do niej jechać. Bo właściwie po co? Przecież egzotyka dawno już przekroczyła tam barierę, za którą zaczyna się ciemnogród, a co może być ciekawego w ciemnogrodzie?
A co z sympatią i współczuciem? Czy można współczuć komuś, kto z własnej woli chce żyć w takim kraju, kto dobrowolnie wybiera go za swoją ojczyznę, choć w każdej chwili mógłby wyjechać, przekroczyć granicę, za którą zaczyna się moja Polska: otwarta, mądra i przyjazna go innych? Przecież przyjęlibyśmy go z otwartymi ramionami. Wystarczy, że zacząłby myśleć jak my!
Ludzie z mojej Polski nie mają potrzeby przekraczania dzielącej nas granicy, tak samo jak nie mają potrzeby przechodzenia przez nią mieszkańcy tamtej Polski. Bo właściwie też po co? Żeby znaleźć się w świecie obcym i niezrozumiałym? W świecie dalekim od wszystkiego, co lubią, akceptują, chcą podejrzeć? Trafić do rzeczywistości, którą uważają za obcą, a nawet wrogą.
Żyjemy w różnych Polskach, ale nie jesteśmy siebie ciekawi, nie próbujemy się zrozumieć. Najchętniej rozeszlibyśmy się, jak Czesi i Słowacy, choć prawdopodobnie nam byłoby trudniej niż im. Oni po prostu podzielili swój kraj na dwa i każdy zaczął żyć na własną rękę. My nie możemy się podzielić, żyjemy w dwóch różnych Polskach, ale w tym samym kraju.
Właściwie dlaczego?
Co takiego się stało, że nie potrafimy ze sobą rozmawiać? My z nimi, a oni z nami. Dlaczego uważamy się nawzajem za gorszych, niezdolnych do zmiany poglądów, zamkniętych na prawdę, logikę, argumenty? Dlaczego nie ma w nas choćby tyle empatii, ciekawości, otwartości wobec siebie, ile mamy jej dla innych, żyjących w innych krajach, na innych kontynentach, mówiących innymi językami? Z tamtymi potrafimy rozmawiać bez irytacji, staramy się ich zrozumieć i zaakceptować, choć przecież oni naprawdę są nam całkowicie obcy. I chyba mimo wszystko bardziej egzotyczni niż ta druga Polska.
Piszę cały czas „nam”... „Nam”, czyli mnie i mieszkańcom mojej Polski, ale dotyczy to także mieszkańców tej drugiej Polski. Bo przy wszystkich różnicach, które nas coraz bardziej dzielą, to akurat nas łączy. Nie tylko niezrozumienie przeradzające się we wrogość, ale najzwyklejszy brak chęci, żeby cokolwiek zmienić.
Przyzwyczailiśmy się już do życia obok siebie. A właściwie mimo siebie. Wiemy o swoim istnieniu, potrafimy nazwać to, co nas dzieli, umiemy opisać siebie nawzajem. Ale nie obchodzimy siebie. Owszem, raz na kilka lat stajemy do rywalizacji, która Polska jest ważniejsza, która liczy więcej mieszkańców. Ale nie wynika z tego nic więcej. Może tylko to, że znów przez jakiś czas patrzymy na siebie z rosnącym zdziwieniem, że można myśleć tak, jak mieszkańcy tej drugiej Polski.
Jak to w ogóle możliwe? Jak można myśleć w sposób tak ograniczony, zaściankowy, ksenofobiczny, nietolerancyjny i niechętny innym. Tak oceniamy mieszkańców tamtej Polski my, pocho- dzący z kraju otwartego i mądrego.
Ale oni myślą podobnie. Jak ktoś, kto uważa się za Polaka, może myśleć w sposób tak odległy od wszystkiego, co polskie? Jak może odrzucać prawdy oczywiste? Przecież wszyscy wokół nie mają żadnych wątpliwości, gdzie leży dobro.
Słyszymy się, ale nie słuchamy
Ten krótki czas wyborów, kiedy musimy ze sobą rozmawiać... chociaż nie, przecież my wcale nie rozmawiamy ze sobą... Ten krótki czas, kiedy przedstawiamy swoje argumenty, służy tylko temu, żebyśmy mogli jeszcze bardziej utwierdzić się w przekonaniu, że racja jest tylko po jednej stronie.
I to oczywiście jest nasza (ich) strona.
Słyszymy się więc, bo nie da się nie słyszeć, ale się nie słuchamy. Bo właściwie po co? Ja wiem, co mieszkańcy tamtej Polski mogą mi powiedzieć, ba, mógłbym to nawet sformułować lepiej niż oni... a potem odeprzeć. Ale dociera do mnie, co mówią i nie mogę wyjść z zaskoczenia, że nic się od ostatniego razu nie zmieniło. A nawet jest jeszcze gorzej. Świat jawi się im jeszcze bardziej wrogo, rzeczywistość stała się jeszcze bardziej opresyjna, a wśród mieszkańców mojej Polski jeszcze ich zdaniem przybyło ludzi gotowych do zdrady. Przychodzi wtedy do głowy tylko jedna myśl. Upłynęły kolejne lata, a oni dalej nic nie rozumieją. Jak z nimi rozmawiać, jakiego używać języka? Jakich argumentów?
Przypuszczam, że oni myślą podobnie. Jak można być tak bardzo ślepym na zagrożenia, które płyną ze świata, jak można być tak strasznie głuchym na sygnały, które w ich Polsce słyszy przecież każdy. Jak rozmawiać z kimś, do kogo nie trafiają argumenty oczywiste, których w tamtej Polsce nie trzeba uzasadniać.
Nie warto rozmawiać
W efekcie nie rozmawiamy. Bo po co? My, w mojej Polsce, nie wierzymy, że to ma jakikolwiek sens. Właściwie to nie jest nawet sprawa wiary, my po prostu wiemy, że to nie ma sensu. Przecież wystarczająco dużo wylaliśmy atramentu, dość zużyliśmy farby drukarskiej i papieru, poświęciliśmy mnóstwo naszego (cenniejszego przecież!) czasu, by przekonać ich, jak bardzo się mylą... I że, tak naprawdę, szkodzą przede wszystkim sobie, odrzucając szansę, którą daje im świat. Szansę na nowoczesność, na zdobycie trwałego miejsca wśród krajów zamieszkanych przez ludzi, którzy myślą tak, jak myśli się w mojej Polsce. Mądrze i nowocześnie. Bez kompleksów, ale i bez strachu.
Ale co, jeśli oni, w tamtej drugiej Polsce, myślą tak samo? Po co mają rozmawiać ze mną, skoro to mija się z celem? Przecież w swoim przekonaniu dość już wykrzyczeli słów o Polsce, wystarczająco wiele razy powiedzieli w swojej telewizji, w swoim radiu, napisali w swoich gazetach, że nie mam racji, że Polak w taki sposób jak ja, nie może myśleć, a tym bardziej mówić. Dość już argumentów użyli, żebym zrozumiał. Przecież wszyscy mieszkańcy tamtej Polski to rozumieją od dawna, wiedzą, gdzie leży dobro, a gdzie zło, potrafią oddzielić ziarno od plew. A skoro to takie łatwe, to tylko człowiek złej woli, przepełniony niechęcią do prawdy może tę prawdę odrzucać. A jeśli odrzuca, pozostaje po raz kolejny głuchy i ślepy na argumenty, to po co z kimś takim rozmawiać? Można spróbować raz, można dwa, za trzecim razem przestaje to już nawet być farsą, staje się po prostu głupie.
Dlatego nie rozmawiamy ze sobą nawet wtedy, gdy, wydawałoby się, jesteśmy do tego zmuszeni. Nie rozmawiamy, bo i my, i oni wiemy, że to nie ma sensu. Tylko mur na granicy rośnie coraz większy.
Kiedy powstała tamta Polska?
Nie wiem, kiedy powstała ta druga Polska. Ani kiedy powstała ta moja. Zresztą może od zawsze istniały obydwie, tylko wcześniej nie było dość ważnych powodów, żeby wznosić mur, który nas podzielił?
Pewnie nie dowiem się też, kiedy to mnie uznano za obcego. Kiedy w tamtej Polsce zostałem uznany za nie-Polaka, zdrajcę, oszczercę, który za judaszowe srebrniki podnosi rękę na narodowe wartości. Ale wiem, kiedy w mojej Polsce odkryto istnienie tamtej drugiej Polski.
To był początek lat dziewięćdziesiątych. Rodziła się nowa Polska. Wolna, samorządna, uczciwa i nasza własna. Gotowa, by być częścią nowoczesnego świata. Otwarta i tolerancyjna. Mądra i sprawiedliwa. Przyjazna dla wszystkich, którzy w niej mieszkają, i gościnna dla tych, którzy chcieliby w niej zamieszkać. Niedzieląca ludzi na lepszych i gorszych, a już na pewno nieróżnicująca ich według wyznania czy koloru skóry. I nawet jeśli nie najbogatsza, to dająca wszystkim równe szanse.
Ale wtedy okazało się, że nie wszyscy czekamy na to samo. Choć na początku wydawało się, że nic złego się nie dzieje, wszystko jeszcze da się uzgodnić. Mieszkańcy mojej Polski, ci najwybitniejsi, którzy wcześniej płacili więzieniem za swoje ideały, tłumaczyli, dlaczego ta Polska, która odzyskuje właśnie wolność, powinna być nowoczesna i otwarta na świat. Dlaczego nie może być w niej miejsca na wrogość wobec obcych, na antysemityzm, na nienawiść.
Naprawdę się starali, nawet kiedy usłyszeli, że nie są prawdziwymi Polakami, mówili dalej. Ale może używali języka, którego w tamtej Polsce nikt nie rozumiał. A może chodziło o to, że i tak nie słuchano by ich, bo ktoś powiedział, że oni też są obcy. Na granicy między nami pojawiły się pierwsze szlabany.
Przecież nasza Polska jest lepsza
Zaczęły się dwie Polski. I każda uważała, że tylko ona wie, którą drogą iść. Może tylko w mojej Polsce nie używało się słowa „prawdziwa”, ale w tej drugiej akurat to działało na naszą niekorzyść.
W mojej za to uznano, że skoro to my jesteśmy ci oświeceni, nowocześni i europejscy, skoro to z naszej Polski jeździ się w świat, i skoro to my wiemy,
że nie ma się czego bać, to chyba oczywiste, że tamta Polska powinna to zaakceptować. Powinna się przystosować i podciągnąć, bo dostaje szansę, która się nie powtórzy. Szansę, by wyjść z zaścianka i znaleźć się w piękniejszym i lepszym świecie.
Są rzeczy, których przecież nie trzeba tłumaczyć. W mojej Polsce to była właśnie jedna z tych rzeczy oczywistych. Ale okazało się, że w tamtej Polsce rzeczy oczywiste wcale nie są takie oczywiste. To, co w mojej Polsce było nowoczesne, tam zostało uznane za wyprzedaż suwerenności. A to, co dla nas było ksenofobią i brakiem tolerancji, tam uznano za obronę narodowej tożsamości.
Nie potrafiliśmy zrozumieć, dlaczego oni nie chcą skorzystać z szansy, którą otrzymują, dlaczego bronią się przed ręką, którą wyciąga do nich świat. Ale oni, w tamtej Polsce, też chyba nie potrafili pojąć, dlaczego my tak bardzo upieramy się, by oddać ojczyznę we władanie obcego kapitału. I nie chcą słuchać, że wcale nie mamy takiego zamiaru.
Tak, pojawiło się wtedy w mojej Polsce, i nadal jest, poczucie wyższości wobec tamtego kraju. A czasem wręcz przerażenie głupotą jego mieszkańców, którzy nie chcą zrozumieć, co jest dla nich dobre. Nie potrafią ani nie chcą zaakceptować zmieniającego się świata, nie rozumieją rzeczy najprostszych i nieuchronnych, wolą trwać w swoich uprzedzeniach i fobiach pielęgnowanych od dziesiątków lat. Upierają się, choć przecież najbardziej szkodzą sami sobie. Owszem, można ewentualnie zrobić coś dla nich, mimo ich oporu, a nawet wbrew nim. Ale na pewno nie z nimi.
Ale oni, tam, w tej innej Polsce, musieli myśleć podobnie. Tylko głupcy, tacy jak ci z tej drugiej (mojej) Polski mogą upierać się przy rzeczach złych i szkodliwych. A przecież wystarczyło ich posłuchać, kiedy ostrzegali, prosili, wzywali do opamiętania.
Racja jest po jednej stronie. Naszej!
Potem było już tylko gorzej. Kiedy dochodziło do konfrontacji między naszymi Polskami, nie potrafiliśmy siebie zrozumieć. Mówiliśmy różnymi językami. Tak było w 1992 roku, kiedy odwoływano rząd Jana Olszewskiego, w 2005, kiedy ogłoszono IV Rzeczpospolitą, i w 2010, po katastrofie samolotu prezydenckiego pod Smoleńskiem. Nikt nie chciał ustąpić nawet na krok. Nikt nie chciał wyciągnąć ręki pierwszy. Ani my, choć tyle za każdym razem potrafimy mówić o tolerancji i konieczności szukania kompromisu, ani oni, choć ciągle powtarzają słowa o wybaczaniu i miłości bliźniego. Jakby tolerancja i wybaczanie mogły dotyczyć wszystkich, tylko nie mieszkańców tej drugiej Polski. Naszej i ich.
Każda z tych okazji tylko pogłębiała konflikt. Choć nie odbywały się wybory, to mogliśmy się zobaczyć, policzyć, wysłuchać wykrzykiwanych i wypisywanych na transparentach haseł. Posłuchać słów przemyślanych i przekonujących, nieodparcie logicznych i słusznych. Tak myśleliśmy my o argumentach padających w naszej Polsce, tak na pewno myśleli mieszkańcy tego drugiego kraju o słowach, które słyszeli u siebie. Oczywiście już wcześniej wiedzieliśmy (i my, i oni), że racja jest po naszej stronie, ale warto się w tym przekonaniu utwierdzać. Myślę, że akurat co do tego byliśmy zgodni po obu stronach granicy.
W tym samym czasie na świecie zawierano rozejmy w najbardziej krwawych wojnach, szukano i znajdowano (choćby kulawe) porozumienie w najbardziej okrutnych konfliktach, a tu, na naszej granicy, było tylko gorzej. Wychodziliśmy z tych konfliktów utwierdzeni w przekonaniu, że racja może być tylko po jednej stronie. I że to jest nasza strona.
„Nasza”, czyli ludzi niosących kaganek oświaty, nowoczesności i postępu między lud ciemny, ponury i niechętny zmianom. Tak myśleliśmy my, w naszej Polsce. I tak myślimy dalej.
„Nasza”, czyli ludzi stojących na straży prawdy, polskości, wiary ojców, broniących uświęconych krwią przelaną przez patriotów słów „Bóg, honor, ojczyzna”. Tak myśleli oni, w ich Polsce. I tak pewnie myślą dalej.
Jest nam u siebie dobrze
Jest nam w swoich Polskach dobrze. Mamy swoje gazety, swoje rozgłośnie radiowe, swoje telewizje. My swoje i oni swoje. To prawda, że w mojej Polsce mamy ich więcej, ale taki jest wybór ich prywatnych właścicieli.
Mamy, my i oni, w swoich Polskach polityków, którzy zawsze powiedzą nam dokładnie to, co chcemy usłyszeć, a my odpłacimy im w kolejnych wybo- rach, głosując na ich partie. Mamy publicystów, niepokornych i niezależnych, którzy nigdy nie powiedzą niczego, co moglibyśmy uznać za pokorne i zależne, czyli zgodne z tym, co myślą mieszkańcy tej drugiej. Mamy swoich pisarzy, reżyserów i aktorów, mamy nawet celebrytów, którzy w kolorowych pismach dają dowody przynależności właśnie do naszej Polski. Mamy swoich księży, nawet swoich biskupów, którzy błogosławią tej Polsce, której są lokatorami. I modlą się, żeby to właśnie ona decydowała o naszym wizerunku w świecie. To prawda, w tej drugiej Polsce księży jest więcej, ale akurat to nam wcale nie przeszkadza.
Właściwie moglibyśmy żyć w taki sposób dalej. Coraz bardziej od siebie odlegli, ale spokojni. Tyle że ten spokój jest zakłócany przez świadomość, że gdzieś, może w tym samym domu, może za ścianą, może nawet w rodzinie, jest jednak ta druga Polska, z którą nie mamy kontaktu. Dobrze byłoby coś zrobić, porozmawiać, może wytłumaczyć, bo to w końcu też Polska, chociaż inna. Ale ta myśl szybko przechodzi. Wracamy do przyjaznego świata, w którym możemy czuć się pewnie i bezpiecznie. Do swojej własnej Polski.
Nie znamy się, więc się nienawidzimy
Żyjemy w swoich światach, w których jeśli nawet kłócimy się, to nie o rzeczy podstawowe. W swojej Polsce nie musimy nikomu tłumaczyć podstawowych pojęć ani przekonywać, gdzie leży zło, a gdzie dobro. Potrafimy różnić się pięknie. Z mieszkańcami tej innej Polski nie potrafimy. W ogóle nie potrafimy się różnić. Mówimy – jedni i drudzy – o przemyśle pogardy, nienawiści i zaślepieniu. Potem o bezradności i rezygnacji.
Oddalamy się od siebie coraz bardziej, choć jednocześnie stajemy się coraz bardziej podobni w niechęci, za- wziętości, stereotypach, identyczni w izolowaniu się w swoim gronie. Spotykając się, milczymy albo wybuchamy nienawiścią, więc chyba lepiej milczeć. W tym też jesteśmy zgodni.
Jest w mojej Polsce ten rodzaj podejścia do mieszkańców z zagranicy, jakie ma pedagog do dziecka szczególnej troski, wymagającego opieki i wyrozumiałości. Na początku wierzy, że osiągnie efekty, które zadziwią świat, ale potem każdego dnia lepiej rozumie, że będzie trudno nawet o najdrobniejszy sukces. A wtedy coraz trudniej znaleźć w sobie zapał do walki; zostaje poczucie obowiązku. Robimy wszystko, co w naszej mocy, skoro więc nie ma efektów, widać się nie da. Nie potrafią docenić naszych wysiłków? Trudno. Może kiedyś zrozumieją, jak wielki popełnili błąd.
Nie wiem, czy mieszkańcy tamtej Polski myślą o nas tak samo, obawiam się, że nie. Nie jesteśmy dla nich nikim wymagającym specjalnej troski, może raczej kimś wymagającym reedukacji, resocjalizacji, nawrócenia. Ale to też nie pozostawia wielkich nadziei na przyszłość.
Połączenie naszych Polsk w jedną wspólną staje się coraz bardziej fikcją. Jeszcze czasem o niej wspominamy, deklarujemy przy różnych okazjach, że nam na niej zależy, ale to nieprawda. Zależy nam, żeby zachować swoją własną Polskę. Dlatego mobilizujemy się w sytuacjach konfliktowych, na wybory, referenda, żeby nie ustąpić, bo wtedy ta druga Polska mogłaby zagarnąć także tę naszą, lepszą. Pozostaje status quo, do którego już tak naprawdę przywykliśmy. I jest nam z nim dobrze.
Bez optymistycznego zakończenia
Ten tekst nie będzie miał optymistycznego zakończenia. Właściwie nie będzie miał zakończenia w ogóle. Podział na dwie Polski będzie trwał, choć wydaje się, że dzielącą nas granicę łatwo byłoby zlikwidować. Tak jak znoszono granice między ustrojami, blokami wojskowymi, odwiecznymi wrogami. Może wystarczyłoby dostrzec w mieszkańcach tej drugiej Polski takich samych ludzi jak ci, którzy zamieszkują naszą część. Nawet gdyby miało to być bardzo trudne. To prawda, myślą inaczej, bywają nieznośnie irytujący, odrzucają najprostsze argumenty tylko dlatego, że słyszą je od nas. Ale warto pamiętać, że oni myślą o nas dokładnie tak samo.
To dlaczego nic się nie zmieni, skoro to takie proste? Bo jeszcze prościej jest nie wyciągać ręki. Bo przyjemnie myśleć, że racja jest tylko po jednej stronie. Naszej! A wina za brak porozumienia też po jednej. Ich!
Albo odwrotnie, zależy, z której Polski i z której strony granicy patrzymy.
Wystarczy nic nie robić, a będzie tak dalej.