Vero znaczy prawdziwy
Produkcja zdrowej żywności to jedna z najszybciej rozwijających się gałęzi gospodarki na świecie, a ostatnio także i w Polsce.
Lubowidza, wieś w powiecie brzezińskim. Niedaleko nową autostradą pędzą tysiące samochodów, z wieży pobliskiego kościoła w pogodny dzień widać kominy Łodzi, ale tu wszystko toczy się wolno, zgodnie z prawami natury.
Wiejską szosą rzadko jeżdżą samochody, niełatwo też spotkać człowieka. O tym, że miejscowość żyje, świadczy donośne szczekanie psów i dym unoszący się z kominów domów.
Rodzina Dariusza Kuny mieszka tu od czasów powstania styczniowego, kiedy jeden z jego przodków kupił kawałek ziemi od miejscowego dziedzica.
Kiedyś pan Dariusz zajmował się hodowlą zwierzęcą, ale od dawna nie jest to zbyt opłacalny interes. Przestawił się więc na sadownictwo. Czarne i czerwone porzeczki, maliny, agrest, wiśnie, aronia, gruszki, jabłka. Razem 22 hektary. W dobry rok gospodarz zbiera grubo ponad sto ton owoców. Teoretycznie to ładny grosz. Ale jak to w Polsce bywa, teoria często nie pokrywa się z praktyką.
– Może to zabrzmi jak jakaś spisowa teoria, ale w Polsce ceny skupu owoców nie mają związku ani z podażą, ani z popytem – mówi sadownik. – W ubiegłym roku cena wiśni była o wiele wyższa niż dziś, mimo że na rynku było jej bez porównania więcej. Dwa lata temu porzeczka kosztowała w skupie cztery, pięć razy więcej niż obecnie. Rolnicy kupowali wówczas sadzonki i na potęgę obsadzali nimi tysiące hektarów. Jeszcze na rynku nie pojawiły się owoce z tych nowych sadzonek, a ceny już gwałtownie spadły. I przez następne dziesięć lat rolnicy będą je sprzedawali po kosztach albo nawet jeszcze taniej.
Żeby nie być zależnym od kaprysów firm zajmujących się skupem i przetwórstwem, Kuna postanowił sam przerabiać własne owoce. Tak przed kilku laty powstała tłocznia owocowa.
To niewielka manufaktura wyposażona jednak w nowoczesne urządzenia zapewniające bezpie- czeństwo bakteriologiczne. Do jej obsługi wystarczą cztery osoby, tyle, ile liczy rodzina pana Dariusza. Zanim rozpocznie się produkcja w sadzie, muszą dojrzeć owoce.
Od agrestu do żurawiny
W połowie lipca zbiera się czarną porzeczkę, agrest i wiśnie. Praca nie jest zbyt ciężka, gdyż człowieka wyręcza kombajn. Na początku sierpnia przychodzi czas na maliny. Trzeba je zbierać ręcznie (właściciel wynajmuje pracowników sezonowych), i to możliwie jak najszybciej. Jesienią zrywane są jabłka i gruszki.
Najwięcej czystego soku dają maliny. Z jednego kilograma aż 0,8 l. Na drugim biegunie są agrest i aronia (poniżej 0,5 l). Jednak wiele zależy od odmiany, pogody, terminu zbioru i czasu tłoczenia. Im dłużej owoc leży w magazynie, tym jest mniej soczysty. Dlatego poza jabłkami właściwie wszystkie pozostałe owoce są przerabiane zaraz po zerwaniu.
Najpierw owoce trafiają na stół sortowniczy. Następnie zostają umyte i podajnikiem przetransportowane do bębna rozdrabniającego, a stamtąd na prasę, czyli tłocznię skąd wypływa już gotowy sok. Żeby miał dłuższą przydatność do spożycia, zostaje poddany procesowi pasteryzacji. W spe- cjalnym zamkniętym obwodzie przez 10 sekund zostaje podgrzany do 80 stopni. Teraz pozostaje już tylko go rozlać do butelek lub kartonów.
Ten niewielki zakład ma jednak całkiem spore moce przerobowe, gdyż jest w stanie produkować 500 litrów soków na godzinę. Przy pracy na dwie zmiany w skali roku daje to teoretycznie niemal dwa miliony litrów. Jednak w dzisiejszych czasach nie jest sztuką wyprodukować jakiś produkt, sztuką jest go sprzedać.
W ofercie tłoczni jest 10 rodzajów soków. Większość na bazie jabłka (z porzeczką – czarną i czerwoną – wiśnią, agrestem, aronią, gruszką). Jest też czysty sok jabłkowy i czysty malinowy.
– Tylko malinowy jest sokiem słodzonym – wyjaśnia pan Dariusz. – Część słodzimy cukrem białym, część trzcinowym. Ale gdy do syropów większość producentów dodaje ponad kilogram cukru na litr, to my dosypujemy zaledwie 330 gramów.
Soki są dostępne w szklanych butelkach (po 0,3 l) albo w trzylitrowych kartonach z workami typu bag-in-box wyposażonych w specjalny kranik. Termin przydatności do spożycia wynosi pół roku, a po otwarciu 10 dni.
Produkty z Lubowidzy można kupić prawie w stu sklepach, przede wszystkim z tzw. zdrową i ekologiczną żywnością, oraz kilku restauracjach w Warszawie, Łodzi, Poznaniu i okolicach tych trzech aglomeracji. Indywidualni klienci, którzy zamówią jednorazowo co najmniej pięć trzylitrowych kartonów, mogą liczyć na dostawę do domu.
Na miejscu w wytwórni butelka soku 0,3 l kosztuje niewiele ponad 2 zł, gdy w warszawskim sklepie nawet 4,80 zł. Za trzylitrowy karton w tłoczni zapłacimy 14 – 15 zł. W sklepie ze zdrową żywnością od 19 do 27 zł.
– Mimo że malina jest najdroższym owocem, a jabłko najtańszym, to wszystkie soki mają zbliżone ceny – wyjaśnia właściciel. – Dzięki takiej polityce malinę sprzedaję w zasadzie po kosztach, ale więcej zarabiam na tańszych owocach.
Najważniejsza jest cena
Już niedługo w ofercie firmy pojawią się także soki na bazie żurawiny.
– W magazynach mamy już próbną partię – informuje właściciel. – Sok jest wyśmienity w smaku i na dodatek ma dobroczynne działanie na ludzki organizm. To prawdziwa bomba witaminowa, która pomaga zwalczać infekcję układu moczowego, pokarmowego, gardła, obniża cholesterol, wspomaga leczenie wirusa opryszczki. Jest tylko jeden problem. To chyba najdroższy polski owoc. Obecnie w skupie kosztuje 12 – 14 zł za kilogram. Dlatego mam obawy przed wypuszczeniem