Świt życia
Jeśli pacjent nie wie, na co jest chory, to mu mówię. Trąd nie boli, a znieczula. Przyszła do mnie pacjentka, która miała ranę na nodze. Spytałam, co się stało. Okazało się, że kobieta oglądała telewizję i nie poczuła, jak szczur wygryzał jej ranę przy palcu.
Doktor Helena Pyz: – Ośrodek Dżiwodaja, w sanskrycie „świt życia”, to miejsce rehabilitacji trędowatych. Decyzja o wyjeździe do Indii, do owego ośrodka, była najszybszą w moim życiu. W Dżiwodai żył i pracował palotyn Adam Wiśniewski. Usłyszałam, że kiedy umrze ksiądz Adam, to kilkanaście tysięcy trędowatych pozbawionych zostanie opieki, bo hinduski lekarz ich nie dotknie. Moja decyzja była więc odpowiedzią na tę wiadomość. Skoro nikt inny, to ja. Następnego dnia pojechałam zgłosić swój akces. Półtora roku po śmierci Adama znalazłam się w tym miejscu.
Trudne początki
Pierwsze wrażenie, kiedy wysiadłam z samolotu, to był żar, około 52 stopni Celsjusza w cieniu. By mnie powitać, zbiegli się dorośli i dzieci. Wiedzieli, że przyjedzie ktoś biały i z Polski. To był tłum, którego nie rozumiałam. Widziałam uśmiechnięte twarze, których wówczas nie odróżniałam. Kilka osób znało język angielski, a z resztą nie wiedziałam, jak się komunikować. Mówili językiem regionalnym, z którego nie byłam w stanie wyłuskać cokolwiek podobnego do znanych mi słów.
Przychodnia jest tam otwarta dla wszystkich w środy i czwartki. Siadałam i przyjmowałam pacjentów z pomocą paramedyka, który mi wszystko tłumaczył. Pamiętam swój pierwszy obchód, taki nieśmiały zresztą, bo nie miałam pojęcia, jak się tam poruszać. Spytałam, gdzie jest przychodnia i kiedy do niej dotarłam, zaskoczyło mnie, że jest tam pusto. Nie był to jednak dzień przyjęć. Przechodziłam z pokoju do pokoju, oglądając swoje przyszłe miejsce pracy. Nagle usłyszałam jęk. Zajrzałam do pomieszczenia, z którego się wydobywał, i zobaczyłam człowieka – leżał na łóżku w tym upale pod kocem i jęczał. To był świeżo przyjęty pacjent i nie dostał jeszcze środków znieczulających, strasznie cierpiał. Odkryłam koc i zobaczyłam, że miał zniekształconą rękę i ranę. Pierwszym moim poleceniem było umycie pacjenta, który naprawdę śmierdział. Kiedy podgoiła mu się rana, wstał i został stróżem. Miał zniekształconą rękę, ale świetnie chodził. Siedział przed szpi- talem i zawiadamiał kogo trzeba o wizytach lub kierował przybyłych w odpowiednie miejsca.
Brak czucia
Nie mamy tam typowego szpitala, to jest właściwie przychodnia, jednak niektórych chorych trzeba zatrzymać na jakiś czas. Byłam przyzwyczajona, że w Polsce pacjent przychodzi, siada i opowiada o swoich dolegliwościach. Na tamtym terenie to się nie sprawdziło. Rozpoznaje się trąd już po ubocznych skutkach. Przychodzi pacjent z olbrzymim pęcherzem oparzelinowym. Pytam, jak to się stało. On zaprzecza, że się oparzył. Myślę aha, to już pierwszy sygnał. Nie czujesz, ale o tym jeszcze nie wiesz. Ponieważ pacjenci nie czują, mogą łatwo stracić palce, na przykład mechanicznie. Miałam przypadek, że mężczyzna chciał komuś pomóc nieść przez rzekę motor i chwycił za linkę gazu. Prawie sobie przeciął palce w stawach. Mało brakowało, a wpadłyby do rzeki. Straciłby je.
Odrzucenie
Trąd jest chorobą infekcyjną. Do zarażenia dochodzi prawie wyłącznie drogą kropelkową. Dawniej uważano, że może też przez krew. Czymś innym jest zatrzymanie choroby, a czym innym jej wyleczenie. Wyleczenie to jest zabicie bakterii. Bakterie trądu, mimo że podobne do gruźliczych, zachowują się w organizmie zupełnie inaczej. Nie atakują na początku narządów ważnych dla ży- cia, tylko skórę i nerwy. Trędowaty to jest człowiek odrzucony ze swojej społeczności, z rodziny. Być może w poprzednim wcieleniu byłeś niegrzeczny, źle się zachowywałeś i teraz cię bogowie ukarali chorobą i okaleczeniami. Tacy ludzie szukają sobie miejsca. Najczęściej gromadzą się w koloniach, w pobliżu dużych miast. Szałasy, namioty, lepianki pokrywają folią ze śmietników. Tak się zaczyna życie w kolonii. Dostają zapomogę, ale jest ona śmieszna. To 300 rupii, wartość 20 kilogramów ryżu. Nawet jeden człowiek nie mógłby za to się utrzymać, a co dopiero mówić o całej rodzinie.
Odchodzą, żeby inni
mogli dobrze żyć
Pamiętam bardzo dobrze kobietę, która mi powiedziała: Miałam pięcioro dzieci. Gdybym nie odeszła, to one nie miałyby żadnej przyszłości. Odeszłam i zostawiłam je ojcu. On zmarł po kilku latach, ale dzieci były już nastolatkami i poradziły sobie z pomocą wujów i ciotek.
Bohaterem innej opowieści jest mój chrzestny syn. Przyszedł do ośrodka, szukając miejsca, gdzie mógłby się zatrzymać na resztę życia. Rodzice wiedzieli o chorobie, widzieli zdeformowane ręce syna i go chronili. Matka zmarła wcześnie, ale ojciec żył do jego 18. roku życia. Został w domu z młodszym bratem. Zanim stan się pogorszył, jeszcze się ożenił. Kiedy widział, że coś złego zaczyna się z nim dziać, odesłał żonę do rodziny. Na szczę- ście nie było dzieci i jakoś z jej rodziną uzgodnił, że lepiej będzie dla niej, jeśli wróci do nich. Nie wiem, czy ją wydali ponownie za mąż, czy nie. Natomiast Dżitram został w swoim domu i tam się ukrywał. Stosował tylko miejscową medycynę, nie leczył się prawdziwymi lekami. Ukończył cztery klasy szkoły podstawowej. Był prostym człowiekiem. Kiedy jego młodszy brat dorósł i chciał się ożenić, powiedział mu po prostu: Musisz odejść. Do tego domu nie dadzą mi żadnej kobiety. Dał mu trochę pieniędzy na drogę. Dżitram wyszedł z domu i już nigdy tam nie powrócił. Najpierw był w szpitalu, potem trafił do nas. Był moim aptekarzem. Nauczył się wszystkich leków: polskich, czeskich, angielskich, niemieckich (dostawaliśmy je w paczkach). Zna na pamięć nazwy leków i wie, na co one są. Świetnie sobie radzi. Jest potrzebny. Ponieważ wydaje leki, bywa, że do tego prostego chłopaka pacjenci zwracają się „Panie doktorze”. Ładnie to brzmi.