Lubię wyzwania
Rozmowa z RAFAŁEM CIESZYŃSKIM, aktorem serialowym, filmowym i teatralnym
Jest absolwentem Wydziału Aktorskiego PWSFTViT w Łodzi. Jeszcze jako student zagrał niewielką rolę w „Ogniem i mieczem”, aby na dobre zadebiutować główną rolą w filmie „To my”. Potem zaczął się wysyp popularnych seriali (ponad 40!), wśród nich „Samo życie”, „Fala zbrodni”, „Camera Café”, „Oficer”, „Klan”. „Galeria”. Pamiętamy go z telewizyjnych show „Taniec z gwiazdami”, „Gwiazdy tańczą na lodzie”, wygrał II edycję programu „Fort Boyard”. Teraz gra w serialach „Ojciec Mateusz” i „Na Wspólnej”.
– Ile wał? – Dwanaście. – Nowy serial? – Nie. Nowy program w TV Plus „Bankomat. Wyścig z czasem”.
– Został pan prowadzącym z castingu?
– Jestem już jakiś czas w branży aktorskiej i dostaję telefony bezpośrednio z produkcji. Tym razem miałem tę przyjemność, że odezwano się do mnie z Endemolu, producenta programów telewizyjnych i zaproponowano mi tę funkcję. Na początku było spotkanie z reżyserem Andrzejem Szajewskim, który okazał się entuzjastą tego, co robi. Zaczął rozmowę od tego, że „Bankomat” nie będzie typowym programem telewizyjnym, lecz będzie tworzony przez ekipę, która związana jest z filmem, reklamą i teledyskiem, dlatego będzie kręcony metodą filmową, nie w studiu, lecz w mieście.
– Czy ta praca ma coś wspólnego z aktorstwem?
– Bardzo dużo. Co prawda jestem tu sobą, ale w wielu sytuacjach muszę wcielić się w rolę gospodarza i mimo całej sympatii do uczestnika programu, muszę zachować dystans i bacznie wszystko obserwować.
– Na czym polega wyjątkowość tego programu?
– „Bankomat” tworzy bardzo młoda, ale doświadczona w bojach ekipa. Jest dziewięć kamer, które jeżdżą, latają, zwisają z dużych wysokości. Program ma za zadanie obudzić w ludziach to, co jest w nich pozytywne. Scenografią jest miasto. Bohaterem jest człowiek, który zdecydował się wziąć udział w tej miejskiej grze. Tutaj wszystko może się zdarzyć. – Jest precyzyjny scenariusz? – Nie ma, są tylko konkretne zadania, które mają do wykonania uczest-
godzin pan dzisiaj
praco- nicy, ale to, jaki będzie scenariusz, zależy od wyborów, których dokona zawodnik. Towarzyszą temu prawdziwe emocje. A ja cały czas muszę być w gotowości, bo w każdej chwili mogę być potrzebny.
– Jak technik elektronik trafił do aktorstwa?
– Technikiem zostałem z przypadku, chciałem wydostać się z rodzinnego miasta, Rypina, gdzie nie było wiele możliwości dla młodego człowieka. Zdecydowałem się na Technikum Elektroniczne w Bydgoszczy. Na początku przeraziła mnie ilość przedmiotów ścisłych i zawodowych, ale trafiłem na znakomitą polonistkę, panią Renatę Wojak, i dzięki niej utwierdziłem się, że chcę zostać aktorem. Przygotowywała mnie do konkursów recytatorskich, które wygrywałem. Po trzech latach przeniosłem się do podobnej szkoły w Warszawie, bo zostałem przyjęty do programu telewizyjnego Młodzieżowe Studio Poetyckie, prowadzone przez znakomitego reżysera Andrzeja Koni- ca. W warszawskim technikum też miałem świetną polonistkę, panią Ewę Rynkowską, dzięki której skończyłem tę szkołę.
– Podobno PWSFTViT w Łodzi ukończył pan z wyróżnieniem?
– Rzeczywiście, ze wszystkich przedmiotów miałem oceny bardzo dobre. W ramach wymiany studenckiej poleciałem do Stanów Zjednoczonych i musiałem wcześniej obronić pracę magisterską.
– Skąd pomysł na doskonalenie warsztatu w Lee Stresberg Acting Studio w Los Angeles?
– Dostałem się do tego słynnego amerykańskiego studia, lecz nie podjąłem tam nauki, bo posypały się ciekawe propozycje z Polski, m.in. angaż do warszawskiego Teatru Studio, co było dla mnie dużym wyróżnieniem. Otrzymałem rolę u boku Teresy Budzisz-Krzyżanowskiej w spektaklu „Dowcip” w reżyserii Magdy Łazarkiewicz.
– Nie żałuje pan tego, co być może czekało na pana w Ameryce?
– Widocznie tak musiało być. Pojechała tam moja żona i ukończyła jeden semestr w tym studiu.
– Jakie wspomnienia przywiózł pan z Los Angeles?
– Bardzo pozytywne. Gdy wyjeżdżałem, Polska była w okresie przemian. U nas jeszcze nie wypadało uśmiechać się do obcych ludzi na ulicy, dużo było brudu, szarości i przekonania, że prawie każdy chce cię oszukać. A tam non stop świeciło słońce, ludzie byli uśmiechnięci, otwarci i wszędzie słyszałem, że nie ma rzeczy niemożliwych. Było kolorowo, jasno i pozytywnie. Teraz, po piętnastu latach, zaczynamy obserwować to w Polsce. Świat staje się globalną wioską i nie ma już tak diametralnych różnic między nami a innymi rozwiniętymi krajami. Pracowałem tam w różnych miejscach: jako trener na siłowni, kelner w restauracji, zdarzyło mi się malować jacht w marinie w San Diego. Wszystko to nauczyło mnie pokory i otwarcia na drugiego człowieka.
– W polskim filmie zadebiutował pan małą rolą w „Ogniem i mieczem”. Co pozostało w pamięci?
– Kiedy dostałem tę rolę, bardzo się cieszyłem, usłyszałem, że mam grać głównodowodzącego wojsk chana w największej jak do tej pory polskiej produkcji. Gdy pojechałem na przymiarkę zbroi, dostałem miękkie, zwiewne ubranie, buty z podkręconymi czubkami, ale nie zbroję. Moje zadanie polegało głównie na siedzeniu z chanem w namiocie, bo rola Subaghaziego, dowódcy tureckich janczarów, została nieco zmodernizowana i stał się jego kochankiem.
– Jaki był bohater kinowego filmu „To my”?
–W „To my” zagrałem po pierwszym roku studiów. Była to główna rola. Dużo różnych zadań, łącznie z kaskaderskimi. Mój bohater był przedstawicielem tzw. bananowej młodzieży, kierował się maksymą im łatwiej, tym lepiej. Szedł po swoje za wszelką cenę i w końcu dostał od życia nauczkę. Do tego filmu mam duży sentyment. Mojego ojca grał Bronisław Wrocławski, który był wtedy moim profesorem, opiekunem naszego roku i dziekanem wydziału aktorskiego. Było to dodatkowe wyróżnienie i motywacja, żeby tę rolę zagrać jak najlepiej.
– Następne kinowe role nie były znaczące. Co blokowało pana, by zostać aktorem filmowym?