Josefek i jego piwnica
koś nam nie wychodzi. Nie będziemy sobie wybierać angielskich słówek do nauki, bo bardziej doświadczeni od nas lektorzy już dawno to zrobili. Jak zaprotestujemy, na pewno dostaniemy dwóję. Matematyk i anglista to niekwestionowane autorytety, a co z polonistą?
Dla większości uczniów nauka to w zasadzie nic przyjemnego. Nie wierzę, by istniał uczeń, który z równą ochotą uczy się wszystkich przedmiotów, a logarytmy i daty rozbiorów kocha tak samo jak rzucanie piłką do kosza albo fikanie koziołków. Edukacja, przynajmniej w początkowej fazie, to coś w rodzaju gwałtu, końca dziecinnych zabaw i początku trudu, który daje nam przedsmak codziennej pracy.
Głęboko wierzę, że rzetelna edukacja nie polega na eliminowaniu trudności. Czy wzgardzony przez urzędników Pan Tadeusz to trudna książka? Jeszcze jak! Ale Paul Valéry, jeden z najwybitniejszych poetów europejskich, powiadał, że warto czytać tylko książki trudne. Trzeba przedzierać się przez stronice na pierwszy rzut oka nieczytelne, jakby nas przerastające, bo tylko wówczas się rozwijamy! Niejeden raz musimy sięgać po słownik czy encyklopedię, przerywać lekturę, by pomyśleć choć chwilę nad kolejnym zdaniem. Idzie wolno i ciężko? Oczywiście, ale tak właśnie powinniśmy rozmawiać z arcydziełami, które nie mają wiele wspólnego z codzienną esemesową paplaniną. Nie warto natomiast tracić czasu na czytadła, które pochłaniamy bezmyślnie i bez żadnego pożytku, i których kiepską fabułę zapomnimy po kilku tygodniach.
Jedne książki zmieniają nas na całe życie, inne – przechodzą bez śladu. Sami odpowiedzcie sobie na pytanie, które są ważniejsze.
Wydaje się ponadto, że trzeba zmierzyć się z pewnymi arcydziełami już w wieku młodzieńczym. Bo potem nasza lektura przebiegać będzie już inaczej. Jestem zdania, że administracyjne władze zamierzają okraść młodych czytelników właśnie z owego bezcennego doświadczenia. Po co? By im ułatwić życie, oczywiście. Tyle, że życie ułatwione to niekoniecznie życie doskonałe, mądre, pełne refleksji. Może ciężka praca, intelektualny wysiłek, samodzielne myślenie też mają swoją cenę?
Ktoś wmawia mi, że młodzi ludzie nie powinni czytać Pana Tadeusza, bo wszystkiego i tak nie zrozumieją? Dobre sobie! Ja czytam Pana Tadeusza od wielu lat, czytam i studiuję, komentuję i analizuję ze studentami, no i wcale nie mam wrażenia, że wszystko już zrozumiałem. Na przykład ciągle nie wiem, co stało się ze Scyzorykiem Gerwazego, nie mam pojęcia, jak wyglądał serwis Wojskiego, a co gorsza, nie potrafię nawet wyobrazić sobie położenia karczmy Jankiela. Poemat ma swoje tajemnice, które będziemy rozwiązywać podczas kolejnych spotkań z tekstem. Może nie wystarczy nam na to czasu ani ochoty, lecz to pierwsze zetknięcie na pewno będzie niepowtarzalne.
Nawet jeśli zakończy się szokiem: wszystko wierszem i takie trudne? I gdzie ta Litwa? I o co się biją Polacy z Polakami, a może Litwini z Litwinami? I dlaczego czujemy się w tym świecie tak obco jak wtedy, gdy słuchamy Chopina i patrzymy na obrazy Matejki?
To już pierwszy krok do wyprawy w nieznane, a przecież czytanie jest nieustannym oswajaniem tego, co z początku wydaje się obce, dalekie i trudne.
Jeden z autorów wypowiadających się na łamach prasy (a może w internecie) ubolewał strasznie nad szkodliwością czytania Pana Tadeusza w szkole. Bo to po prostu katastrofa, gdy uczeń dowie się, co to „gryka” albo „świerzop”. Może raczej ograniczyć się do języka reklam, który bywa tak bogaty, że wprawia nawet językoznawców w osłupienie. Może uczyć dobrej polszczyzny, oglądając telewizyjne seriale albo wędrując po stronicach internetowych, z których każda zawiera przynajmniej kilka literówek?
Obsługa Worda bez znajomości Szekspira
Ostatnim argumentem podnoszonym w podobnych dyskusjach bywa kwestia użyteczności. Czyż nie mogę dobrze mówić po angielsku bez znajomości nie tylko Orzeszkowej i Żeromskiego, ale nawet Szekspira? Czyż nie mogę obsługiwać programu Word, a nawet Photoshopa bez znajomości bodaj jednego wiersza? Czy ktoś, kto nigdy nie był w teatrze, nie potrafi – polegając choćby na telewizyjnych reklamach – wybrać właściwego proszku do prania i dobrego lakieru do paznokci?
Ależ tak, z pewnością da się to zrobić, choć rozmaite badania wykazują, że czytający książki inżynierowie, lekarze, a nawet robotnicy zatrudnieni bezpośrednio w produkcji pracują jednak lepiej niż ci, którzy poprzestają na lekturze gazet i oglądaniu telewizji. Może człowiek jest po prostu tak urządzony, że tęskni do całości, do wszechwiedzy, do pełni, której oczywiście nigdy nie ogarnie? Może nie każdemu wystarcza to, co dobrze znane, ciasne, ale własne?
To dzięki takim wiecznie nieusatysfakcjonowanym poszukiwaczom rodzą się odkrycia i wynalazki. A droga do nich prowadzi niestety poprzez trudne lektury: podręczniki, monografie, studia i rozprawy, nawet prace popularnonaukowe. Zapewne, każdy ma chwile zwątpienia i wtedy ciągnie go do „lekkich” filmów i książek, do muzyki, którą trudno się pochwalić w bardziej wybrednym towarzystwie. Ale niestety nasza wiedza, a ośmielam się sądzić, że również inteligencja, rozwija się wyłącznie dzięki przezwyciężaniu trudności. Niełatwa jest współczesna matematyka, fizyka, astronomia. Chcielibyście łatwej literatury? Nic z tego. Zarówno arcydzieła XX, jak i XXI wieku są trudne – na przekór miłośnikom rozmaitych bestsellerów, których sława trwa jednak bardzo krótko.
Czytanie Ulissesa Jamesa Joyce’a, uznanego powszechnie za najwybitniejszą powieść XX wieku, to naprawdę kawał ciężkiej roboty. Niejeden wolałby w tym czasie zamontować baterię zlewozmywakową albo upiec placek drożdżowy ze śliwkami (robiłem jedno i drugie, więc swoje wiem). Niestety, bez lektury Joyce’a, Dostojewskiego, Cervantesa, Goethego, Dantego i przynajmniej stu innych autorów nie ma znajomości literatury europejskiej. I nie ma najmniejszych podstaw do wydawania sądów, które mogłyby obchodzić kogokolwiek poza autorem niepoważnych opinii. Dawniej wypisywano je na ścianie, dziś coraz częściej pojawiają się w internecie, gdzie oczywiście przeczytać możemy, że Pan Tadeusz to książka beznadziejna, instrument represji ze strony pedagogów, dzieło niezrozumiałe, trudne i całkowicie zbyteczne.
Internet to zapowiedź czasu złotej wolności, gdy nawet gimnazista powodowany złym humorem może wyśmiewać się bezkarnie z uczonego. Proszę bardzo! Tylko czy chcielibyście, by z poważnej choroby wyleczył was taki napuszony młodzieniec czy może raczej stary mądry lekarz, który widział już niejeden ciężki przypadek? Czy powierzylibyście coś cennego, na przykład samochód, jacht, awionetkę w ręce pyszałkowatego ignoranta, elokwentnego wprawdzie, lecz mającego skromne pojęcie o budowie owych skomplikowanych urządzeń? Czy wierzycie tym wszystkim, którzy obiecują, że nauczą was mówić po angielsku w ciągu kwadransa, a najdalej tygodnia, bez żadnego wysiłku? Dlaczego więc kultura miałaby być wyjątkiem?
Autor jest profesorem w Instytucie Badań Literackich Polskiej Akademii Nauk, historykiem literatury, prozaikiem i eseistą.
Hubert Klimko-Dobrzaniecki pisał już o Islandii, o Bornholmie, o swojej rodzinnej Bielawie oraz ostatnio o greckich emigrantach w Polsce. Teraz rozlicza się z Austrią, pokazując drugi brzeg „pięknego modrego Dunaju”. Zadanie nie jest proste, bo musi się zmierzyć z „wściekłą prozą” Thomasa Bernharda i toksyczną literaturą Elfriede Jelinek – genialnych krytyków tamtego społeczeństwa. Robi więc to na swój groteskowo-ironiczny sposób. I to zarówno wtedy, gdy kpi sobie z wiedeńskiego przepisu nakazującego pozbywanie się wszystkich bożonarodzeniowych drzewek tylko… jednego dnia w roku oraz gdy bohaterem jednego z opowiadań o znamiennym tytule „Kołysanka dla Josefka” czyni Josefa Frizla – znanego na świecie „tatusia” trzymającego przez lata w piwnicy własną córkę, której nie omieszkał systematycznie gwałcić.
Autor „Pornogarmażerki” obserwuje też gastarbeiterów poszukujących szczęścia w lepszym świecie. Bohaterem tytułowego opowiadania jest chłopak, który zamienia „pracę przy kurczakach” na erotyczny taniec i „aktorowanie” w filmach porno. Ciekawiej jednak spędza czas nad Dunajem pewien stypendysta z Polski. Ma mieszkanie za darmo, tysiąc pięćset euro miesięcznie, darmowe bilety na wiedeńskie imprezy kulturalne, ale interesuje go głównie poszukiwanie taniego alkoholu w tanich sklepach. Inny sposób na życie znalazł pewien wzięty programista, który postanowił zostać „złotą rączką” w spółdzielni inwalidów.
I takie właśnie opowieści snuje Klimko-Dobrzaniecki. W ten sposób z literacką uroczą prostotą rozlicza się z absurdami i okrucieństwem świata, a nam daje czytelniczą frajdę. Choć, tak naprawdę, śmiejemy się z samych siebie, bo to przecież krzywe zwierciadło.
JACEK BINKOWSKI HUBERT KLIMKO-DOBRZANIECKI. PORNOGARMAŻERKA. Wydawnictwo W.A.B., Warszawa 2013. Cena 29,90 zł.