To, co najdroższe Chiny
Chiny są tanie, lecz tylko dla Chińczyków, i to tych, którzy unikają wszelkich dodatkowych wydatków poza naprawdę niezbędnymi. Tanie były i dla mnie, lecz przez pierwsze pół roku. Trzymałam się wówczas z dala od zachodnich restauracji, kawiarenek czy nawet chleba i sera. Bo te uchodzą za rarytas i kupowane są jedynie przez obcokrajowców. O czekoladzie, wędlinach, maśle, mleku, warzywach, owocach, mące, kawie, cukrze czy – o dziwo – czarnej herbacie nie wspominając.
Przeciętna chińska pensja wynosi około 60 proc. polskiej, z tym że nadal utrzymują się spore różnice pomiędzy robotnikiem, który otrzymuje miesięcznie poniżej 1000 zł, a urzędnikiem – ten zarabia około 3 tys. zł. Na wsiach musi wystarczyć najczęściej 2500 zł na rok, na szczęście większość pożywienia dostarcza ziemia. W Pekinie można przeżyć za 1000 zł miesięcznie, pod warunkiem że mieszka się w starym hutongu, samemu gotuje lub jada w brudnych, tanich barach. Ceny mieszkań są dwukrotnie wyższe niż w Warszawie, lecz od samego Pekinu znacznie droższy jest Szanghaj, a w Hongkongu ceny są po prostu zawrotne. Tam za metr kwadratowy gruntu żąda się ponad 3 tys. zł, natomiast przy Severn Street cena sięga… 270 tys. zł. To niekwestionowany rekord światowy.
Gdy przyjechałam do Chin, zafascynowana byłam nie tylko kulturą i historią, lecz również jedzenie jawiło mi się jako niewyczerpana studnia smaków. Czas jednak mija i ochota na spożywanie wszystkiego co chińskie przechodzi, zaczyna się tęsknić za znajomymi potrawami. Najtrudniej było mi się przyzwyczaić do braku świeżego, chrupiącego chleba. Bochenek – 14 zł, podłej jakości ser żółty – 50 zł za kilogram. Czekolada 10 zł, a ta smaczniejsza nawet 20 zł, najtańsze mleko – 6 zł za litr, dezodorant – 20 zł. Drogo? Łatwo to jednak wyjaśnić. Chińczycy nie jedzą chleba ani sera. Antyperspirant to też zbytek, którego nie warto kupować, co niestety czuć w metrze. W Pekinie przedsiębiorczość kwitnie – skoro takich produktów szukają jedynie obcokrajowcy, dlaczego by na tym nie zarobić? Zwłaszcza że większość pochodzi z importu, a sprowadzanie do Chin wiąże się z wieloma opłatami i cłem.
To prawda, że Chińczycy bogacą się w zawrotnym tempie, choć naturalnie nie wszyscy. Wystarczyło pomieszkać kilka lat w Pekinie, by zaobserwować, jak się błyskawicznie zmienia. Stare hutongi równane są z ziemią, na ich miejscu budowane są wieżowce i apartamenty. Niedawno wybrałam się w okolice Politechniki Pekińskiej, na której studiowałam przez dwa lata. Zaskoczyła mnie nowa linia metra, o której istnieniu nawet nie miałam pojęcia. Powstał też kompleks apartamentów we włoskim stylu oraz ogromne centrum handlowe. Nie mogłam uwie- rzyć własnym oczom! Jakiś amerykański naukowiec obliczył, że w Chinach co dwa miesiące powstaje jeden... Rzym. Albo że przynajmniej tyle się tu zużywa cementu. Oczywiście wiąże się to z rozwojem, wyższym poziomem życia mieszkańców, jednak czegoś zaczyna brakować. Zauważyłam, że znika stara tradycyjna architektura chińska, którą wypiera żelbetowa anonimowość wielkiego miasta. Czy kiedyś będzie tak, że nie odróżnimy Pekinu od Nowego Jorku czy Warszawy? Mam nadzieję, że hutongi nie znikną zupełnie – są piękne, urocze i nie ma ich nigdzie indziej na świecie. Niestety, coraz mniej miejsc pamięta poprzednie stulecia.
W samych Chinach są jednak i takie rejony, gdzie czas się zatrzymał. Gdzie nie ma rozwoju, a ludzie zarabiają tyle samo, ile zarabiali dziesiątki lat temu. Nigdy nie zapomnę wizyty w świątyni na szczycie góry, gdzieś daleko na północy. Poznałam tam staruszkę, której praca polegała na opiece nad świętym miejscem. Była zgarbiona i bardzo niska, pamiętam, że musiałam kucnąć, żeby w czasie rozmowy patrzeć jej w oczy. Miałam wrażenie, że ona była mną tak samo zafascynowana jak ja nią. Mieszkała w wiosce, którą widać było w oddali. Codziennie rano mozolnie wspinała się na szczyt, nigdy nie miała innej pracy. Gdy była jeszcze młoda, pomagała ojcu w polu, od 40 lat poświęcała każdy dzień Buddzie. Było w tym coś tajemniczego, nie mogłam zrozumieć, dlaczego to robi, skoro szczyt odwiedzała średnio jedna osoba dziennie, a w zimie całymi tygodniami nie było nikogo. Oczywiście poza opiekunką. O Buddę trzeba dbać, a ona uwielbiała swoją pracę. Lubiła, gdy ktoś się pojawiał, żeby się pomodlić, pomedytować w ciszy. Buddyści wierzą, że przed posągiem należy zostawić dary w postaci owoców. Tylko dzięki temu staruszka czasem mogła zjeść więcej niż zazwyczaj – pozwalała na to sobie, gdy jabłka już się prawie psuły. Bo „Budda nie chciałby, żeby cokolwiek się marnowało” – mówiła. Choć w jej wiosce nigdy nie brakowało ryżu, to przecież nie samym ryżem i jabłkami człowiek żyje. Dużo więcej jednak nie miała, bo za swoją pracę otrzymywała złotówkę dziennie.
Pomogłam jej sprzątać, posiedziałyśmy wspólnie w milczeniu, ona kiwała głową, jakby słyszała moje myśli. A później bardzo powoli zaczęłyśmy schodzić. Gdy w końcu dotarłyśmy pod ruinę jej domu, obróciła się do mnie, a kropelki potu ściekały jej po twarzy. Spytałam, czy jej pomóc, czy nie jest zbyt zmęczona – odparła, że nie, że jest przyzwyczajona. I uśmiechnęła się. Nie mogłam odmówić jej zaproszeniu na obiad. W końcu od trzech tygodni nikt nie odwiedził świątyni, staruszka powiedziała, że czuje się samotna. Gdy weszłam do środka, nadal uśmiechała się rzędem czarnych zębów i nie puszczała mojej ręki. Byłam wzruszona.