Czuję się spełniony
Rozmowa z Tadeuszem Kopackim
było oddawać w ciągu 24 godzin. Na przykład, gdy otrzymałam propozycję śpiewania partii Mimi w „Cyganerii” w Kolonii. Mąż zawiózł mnie na Dworzec Gdański w Warszawie, na którym czekałam na paszport. Pociąg nadjechał, ale ja zostałam, bo nie przywieziono mi paszportu. Do PAGART-u przychodziły propozycje, które do mnie nie docierały.
– Czy mimo tych trudności dzisiaj czuje się pani artystką spełnioną?
– Tak, bo śpiewałam, śpiewałam, śpiewałam... Nie miałam czasu na nic. Wiedziałam, że abym mogła śpiewać długo, muszę dbać o siebie. Przyjmowałam tylko takie partie, które były odpowiednie na mój rodzaj głosu. – Czyli? – Przez wiele lat wykonywałam tylko role liryko-koloraturowe, a potem liryczne i dlatego śpiewałam 36 lat. – Także w Dreźnie. – Do teatru operowego w Dreźnie zostałam zaangażowana do partii Hrabiny w „Weselu Figara”, a potem po niemiecku śpiewałam Liu w „Turandot”. Na festiwalu w Szegedzie śpiewałam po włosku, „Cyganerię” po niemiecku. Zjeździłam chyba wszystkie większe miasta w ZSRR, śpiewałam w Czechosłowacji, jeździłam bez przerwy.
– Ale i tak pozostała pani wierna tylko jednej scenie – Teatrowi Wielkiemu w Łodzi. Co o tym decydowało?
– Dużą rolę odegrały czasy, w których przyszło żyć mnie i mojemu mężowi i ogromne trudności wizowe. Moje życie prywatne było skomplikowane, bo w 1967 roku rozwiodłam się z pierwszym mężem Rajmundem Ambroziakiem, doskonałym pianistą. Wszyscy dziwili się, że mimo trudnych czasów w Polsce my po występach zagranicznych wracamy do kraju.
– Jak ocenia pani nowe pokolenie, swoich następców?
– Każde pokolenie ma wyróżniających się śpiewaków. Obserwowałam nie tylko swoje studentki, którym mówiłam, że śpiew to zazdrosny kochanek, bo ten zawód jest klasztorem, że po przedstawieniu trzeba iść spać, bardzo dbać o siebie. Wiążę duże nadzieje z moją ostatnią absolwentką Joanną Moskowicz.
– Ile satysfakcji pedagogiczna?
– 22 lata pracowałam w Akademii Muzycznej w Łodzi, kształcąc te studentki, które chciały się u mnie uczyć. Przez ostatnie lata przydzielano mi tzw. zerowe uczennice, które były na zerowym roku, a z takimi osobami nie można mieć żadnych osiągnięć. Miałam w klasie dziewczyny, które nie miały żadnych predyspozycji do tego zawodu, ale chciały się pouczyć. – Te panie nie miały głosu? – W ogóle, ale ucząc je, uważam, że mimo wszystko odniosłam sukces. Odeszłam, bo nie byłam w stanie nauczyć je ani jednej nuty, dlatego dwa
dała
pani praca lata temu zrezygnowałam.
– Rozstanie ze śpiewem było dla pani trudną decyzją?
– Pewnego dnia powiedziałam: „Nigdy więcej nie zaśpiewam żadnej nuty” i nigdy więcej nigdzie nie wystąpiłam. Owszem, w szkole musiałam coś pokazać, ale przestrzegałam, żeby studentki mnie nie naśladowały, lecz pozostawały sobą. – Syn nie poszedł w pani ślady? – Uczył się grać na fortepianie, ale czynił to z niechęcią. Miał głos, ale zamykał się w sobie. Przy mnie nigdy nie śpiewał. Poszedł w innym kierunku. Jest po doktoracie, studiował tzw. „sztuczną inteligencję”, ukończył studia w Warszawie i w Itace. Studiował fizjologię mózgu na kilku kierunkach. Dał mi wnuczkę Kasię Delfinę.
– Jaką drogą trafił pan z Tarnopola na Podolu do Łodzi?
– W ramach wywozu polskiej inteligencji przez Sowietów w 1940 roku znalazłem się w Kazachstanie, gdzie przebywałem 6 i pół roku. Po powrocie do Polski po zrobieniu matury w miasteczku Łobez na Pomorzu Zachodnim przyjechałem do Łodzi, aby kształcić się muzycznie. Grałem ze słuchu na akordeonie. Trafiłem do Józefa Lasockiego w Liceum Muzycznym i tak się zaczęło. – Kto odkrył pana głos? – Profesor Grzegorz Orłow z PWSM w Łodzi, który wiedział, jak należy uczyć. Sam był lirycznym tenorem i wpajał we mnie, żeby nigdy nie przekraczać swoich możliwości głosowych, bo nie można być Radamesikiem; trzeba być Radamesem. Zapamiętałem tę wskazówkę i przez 55 lat śpiewania zawsze byłem w dobrej formie.
– Ale na początku chciał pan zostać dyrygentem?
– Tak, bo ukończyłem szkołę muzyczną kształcącą instruktorów muzycznych. Był tam przedmiot dyrygentura i mam dyplom z dyrygentury.
– Jakim pedagogiem był legendarny Grzegorz Orłow, któremu zawdzięcza pan to, że jednak śpiewa, a nie dyryguje?
– Rewelacyjnym. Był nie tylko wspaniałym pedagogiem, ale także eleganckim mężczyzną. Od niego mogliśmy się uczyć manier, wymowy, jakimi być na scenie.
– W jakich okolicznościach otrzymał pan stypendium rządu włoskiego na kontynuowanie nauki śpiewu przy Teatrze La Scala w Mediolanie?
– Na konkursie wokalnym w Sofii wygrałem stypendium we Włoszech, na które pojechałem. Na miejscu przekonałem się, że uczą tam tego samego, co profesor Orłow w Łodzi.
– Kursy mistrzowskie zalecał pan także swoim studentom?
– Oczywiście, bo zawsze coś się z takich kursów wynosi. Do mnie też przyjeżdżali na konsultacje tenorzy ze wszystkich wielkich miast. Jako pedagog bazowałem na szkole prof. Orłowa, typowej włoskiej szkole śpiewu.
– Jako pedagog śpiewu przeszedł pan wszystkie szczeble, od wykładowcy do profesora zwyczajnego. Był pan dwukrotnie dziekanem i prodziekanem. Nie tęskni pan do pracy pedagogicznej?
– Pedagogiem byłem od 1974 roku. Kandydaci garnęli się do mnie i chcieli śpiewać. Dzisiaj pracują w wielu stolicach Europy. Później zmieniły się czasy. Nie tęsknię za pedagogiką. Odszedłem na własną prośbę, bo poczułem, że wyczerpały się moje siły psychiczne i fizyczne.
– Łatwiej jest wykształcić studenta, który ma wielki talent, czy kogoś, kto ma tylko predyspozycje do śpiewania?
– Wielki talent sam się obroni i pedagog nie powinien się wtrącać do jego poczynań, natomiast predyspozycje można utrwalić, ukierunkować.
– W swojej bogatej karierze śpiewaczej wystąpił pan w ponad 1800 przedstawieniach operowych. Na pana dorobek składa się 50 partii pierwszoplanowych operowych oraz 20 partii tenorowych w repertuarze oratoryjno-kantatowym. Czy odchodząc na emeryturę, czuł się pan artystą spełnionym i dowartościowanym?
– Jak najbardziej. Śpiewałem w Teatrze Wielkim w Łodzi wszystkie polskie opery, co bardzo mi odpowiadało i dlatego mogę powiedzieć, że jestem spełniony w zawodzie. Ponadto objechałem całą Europę.
– Przez 40 lat kroczyliście wspólnie przez życie, zadając kłam opinii, że małżeństwa artystyczne trudno jest utrzymać. Co decydowało o powodzeniu waszego związku?
– Po pierwsze miłość, po drugie zauroczenie. Gdy żona wyjeżdżała, ja prowadziłem dom, gdy ja wyjeżdżałem, role się odwracały. A ponadto radość wspólnego istnienia.
– Podobnie jak żona pozostał pan wierny łódzkiemu teatrowi. Czy dzisiaj pan tego nie żałuje?
– Żałuję, bo mogłem wydostać się zza żelaznej kurtyny, ale powracałem. Ponieważ długo przebywałem na obczyźnie, a czułem się Polakiem, chętnie powracałem do Polski.
– Nie tęskni pan za śpiewaniem, za sceną?
– Nie śpiewamy już z żoną, a jeżeli nawet, to starą balladę: „Był sobie dziad i baba. Bardzo starzy oboje...”. Śpiewanie jest związane z fizjologią. Starszy człowiek nie utrzyma głosu, a nie chcę słuchać siebie śpiewającego z rozchwianym głosem. Wolę pamiętać siebie w dobrej formie. – I czym pan się interesuje? – Życiem i jego radościami. Dbam o zdrowie i cieszę się, że jeszcze jestem na tym świecie. Mam letni dom w Grotnikach, gdzie jest nasze źródło zdrowia. Jeździmy po świecie, podziwiamy jego najpiękniejsze miejsca – to podtrzymuje naszą kondycję.