Black and white
W 1985 roku kariera zespołu Kombi pędziła w zawrotnym tempie. Wyjazdy zagraniczne, koncerty, nagrody, festiwale, wreszcie prawie co rok wydawana płyta. No i teraz ostro szły prace nad czwartym albumem. O rozwoju grupy niech świadczą dwa fakty. Po pierwsze, basista Waldemar Tkaczyk pokazał, że i on potrafi napisać przebój, co zmaterializowało się w postaci piosenki Nasze rendez-vous, po drugie, do grona współpracowników dołączył mający już znaczącą pozycję na rynku autor tekstów Jacek Cygan.
– Poznaliśmy się z Jackiem w jakichś przypadkowych okolicznościach i jak to zwykle na imprezie, zaczęliśmy rozmawiać – wspomina Grzegorz Skawiński. – Okazało się, że jest nie tylko bardzo sprawnym twórcą, ale też fantastycznym, uroczym człowiekiem. Padła propozycja zrobienia czegoś razem. Pracujemy w ten sposób, że najpierw zawsze powstaje muzyka, i to nie sama melodia, ale utwór jest w pełni zaaranżowany i nagrany bez wokalu. W takiej formie trafia do autora. Jacek dostał takie demonstracyjne nagrania, z których, co sprawiło mi sporo satysfakcji, wybrał moją kompozycję, znaną dziś jako „Black and white”. Od jakiegoś czasu myśleliśmy o tym, żeby zróżnicować nieco poetykę naszych piosenek i oto pojawił się ktoś, kto mógł nam w tym pomóc.
Trzeba przyznać, że przy okazji tego utworu wiele rzeczy zdarzyło się „pierwszy raz”. Pojawienie się Jacka Cygana, już państwu opisałem, ale zastosowanie po raz pierwszy w polskim nagraniu samplera, wywołało prawdziwy szok, szczególnie wśród tak zwanej branży. Po którymś wyjeździe na koncerty dla Polonii w Berlinie Zachodnim, Sławek Łosowski, klawiszowiec Kombi, przywiózł urządzenie, które było wtedy najnowszym, ale i najbardziej poszukiwanym gadżetem muzycznym. Pozwalało ono na podporządkowanie klawiszom dowolnego dźwięku, na przykład szczekania psa, samochodowego klaksonu, przy użyciu których można było wygrywać melodię. W Black and white „pod klawiszem” znalazło się słówko „black”, które już nie jako głos wokalisty, a jako dźwięk pojawia się w nagraniu.
Ale tak naprawdę PIERWSZY RAZ (pisane drukowanymi literami) nastąpił na skutek pewnego splotu przypadków. Grzegorz Skawiński wspomina, że do znamiennego spotkania doszło podczas odbierania jakichś nagród, Jacek Sylwin, ówczesny menedżer Kombi, zaklina się, że miało ono miejsce w nieco innych okolicznościach i przywołuje na świadka Wojtka Korzeniewskiego znanego na Wybrzeżu działacza muzycznego.
– Lecieliśmy do Warszawy całą grupą – opowiada. – Na pokładzie okazało się, że jednym z pasażerów jest Julek cie i napisał kapitalny scenariusz teledysku.
Reżyser pracował wtedy na planie filmowym w Łodzi, gdzie kręcił (chyba?) Vabank II. Z całą jednak pewnością miał do dyspozycji halę zdjęciową, profesjonalny sprzęt, doskonałą taśmę filmową, ale też i całą ekipę łącznie z aktorami. Nic, tylko kręcić. Tylko, kto za to zapłaci?
Wracamy do Jacka Sylwina: – Kombi to już była wtedy marka, tyle że w po- Machulski, a nam przypadły sąsiednie miejsca. Julek już wtedy opromieniony sławą „Seksmisji” i pierwszej części „Vabank” okazał się bardzo sympatycznym człowiekiem, ale co najważniejsze, dał mi na pożegnanie wizytówkę i zapewnienie w rodzaju „chłopaki, gdyby co… to wiecie…”.
To „gdyby co” nie dawało spokoju Sylwinowi i Korzeniewskiemu. Mieć w ręce taki kontakt, takie zapewnienie i nie wykorzystać go… Trzeba coś z tym zrobić.
– Umówiliśmy się na spotkanie – kontynuuje Sylwin. – Ja roztoczyłem przed Julkiem całą paletę dokonań zespołu oraz perspektywę tego, co możemy razem osiągnąć. On doskonale zorientowany poprosił o następne spotkanie, już z konkretami, czyli muzyką. Z chłopakami z grupy stwierdziliśmy, że jeśli coś ma „pociągnąć” płytę, to dwie piosenki – „Nasze rendez-vous” i „Black and white”. I te utwory zaproponowałem Julkowi. Byłem i jestem wielbicielem kina francuskiego i przypomniałem mu taki film z Jeanne Moreau „Panna młoda w żałobie”. Zgodził się, że można zrobić coś w tym klima- łowie lat osiemdziesiątych nikt jeszcze nie myślał o nowoczesnej promocji, bo też nie było konkurencji i wydawało się, że recital w telewizji i nadanie piosenki w radiu to już dostateczna promocja. A tu mamy okazję dogonić świat, zrobić coś, dysponując świetną muzyką i scenariuszem, ale przede wszystkim bardzo utalentowanym, topowym reżyserem. Zaryzykowała Basia Pietkiewicz, wtedy szefowa rozrywki w (chyba?) telewizyjnej Dwójce. Teledyski miały huczną premierę na antenie, potem wygrały wszystkie możliwe plebiscyty i konkursy. I właściwie ciągle śmieszą i bawią.
Ale i zadziwiają. No bo jak to możliwe, że po pierwsze, dosyć otwarcie reklamuje się alkohol, po drugie, że tego napoju szkockich górali nie można było poza pewexami dostać w sklepach. Po trzecie, że gdyby owi Szkoci chcieli dziś wypromować swój trunek, mają gotową reklamówkę.
halber@onet.eu Felietony do słuchania w soboty na antenie Programu Pierwszego Polskiego Radia SA
około godz. 19.15
To nic, że wszystkie piosenki na debiutanckim albumie szwedzkiego duetu żeńskiego są na jedno kopyto. Wszystkie powielają schemat niekwestionowanego przeboju I Love It, utrzymanego w stylu tanecznego electropopu. Nie przeszkadza mi to, ponieważ dziewczyny wykonują każdy utwór z takim zaangażowaniem i temperamentem, że aż ma się wrażenie, iż za chwilę eksplodują. Rozpierająca je energia potrafi udzielić się słuchaczowi, choć na dłuższą metę męczy. Trzeba młodym być, by wytrzymać tak zabójcze tempo ostrych beatów i idealnie zsynchronizowanych wokali. Jednak właśnie z powodu powieleń pomysłów nie wróżę duetowi świetlanej przyszłości. Obawiam się, że zapału i weny może wystarczyć na jeden monotematyczny krążek, ale może nie będę miał racji…
Warner. Cena ok. 50 zł.
Pełna żywiołów jest także duńsko-afrykańska piosenkarka Nabiha. Gwiazda tegorocznego Sopot Top Of The Top Festival porwała i zauroczyła publiczność swobodą i radością śpiewania piosenek z gatunku R&B i popu. Znalazły one przełożenie także w studyjnych nagraniach, jakie ukazały się na jej najnowszej płycie. Brzmieniowo różnorodnej, przemiennie potęgującej lub wygładzającej nastroje. To przemyślany album z ostrzejszymi produkcjami, w którym duży nacisk został położony na teksty oraz niezapomniane melodie – mówi artystka. Zgadzam się z nią. Ostrzejszymi, ale jednocześnie pozytywnie zakręconymi. Do słuchania i zabawy.
Magic. Cena ok. 40 zł.
Zupełnym przeciwieństwem Icony Pop i Nabihy jest urodzona w Gruzji brytyjska artystka Katie Melua. To śpiewająca oaza spokoju, wyciszenia, zadumy. Anielskiego relaksu, przy którym odpoczynek oznacza pobudzanie fantazji i oddawanie się marzeniom. Stonowane, oszczędne dźwięki fortepianowe, smyczkowe w wykonaniu „dyskretnej” orkiestry, kojący, lecz mocny wokal i już znajdujemy się w innym, bogatszym świecie. To nie jest album na jesienne wieczory, ale na wszystkie, które przepełni gorące uczucie – miłość. Tak nienachalnej i jednocześnie uroczej pozycji dawno nie słyszałem!
MJM. Cena ok. 50 zł.