Przypadki Ireneusza I.( 1) Fragment książki
– Był bardzo szybko przekładany na obce języki – mówiła o Ireneuszu Iredyńskim Joanna Siedlecka. – Na niemiecki, na angielski, jego sztuki były grane w świecie. On nie pracował, utrzymywał się z literatury, zarabiał duże pieniądze. [...] Miał piękny dom, miał daczę na Mazurach, miał zawsze zachodnie samochody, pieniądze na balangi, na panienki. Zazdroszczono mu”.
Iredyński był człowiekiem nieprzeciętnym i jako taki musiał znaleźć się pod inwigilacją służb PRL. Obserwowano go już od chwili debiutu literackiego w 1955 roku. A na zainteresowanie Służby Bezpieczeństwa pisarzem wpływało dodatkowo to, że jego utwory przedrukowywała paryska „Kultura”.
„W warszawskich kawiarniach i salonach literackich – donosili tajni współpracownicy SB – znany jest głównie ze swoich niemoralnych i chuligańskich wyczynów. Wybryki jego, mimo że chamskie i graniczące czasem z pospolitym przestępstwem, są tolerowane przez środowiska literackie. Ten pobłażliwy stosunek określany jest przekonaniem, że jest niezwykle utalentowanym pisarzem i dramaturgiem, oraz ze względu na treść i formę jego twórczości, w której dostrzegają niektórzy elementy protestu przeciwko tendencjom partii do ograniczania wolności twórców”.
Ireneuszem Iredyńskim interesował się osobiście Władysław Gomułka. Towarzysz „Wiesław” nigdy nie miał większego zrozumienia dla spraw kultury, a wszystkich artystów uważał za potencjalnych wrogów ustroju. Na temat Iredyńskiego zabierał głos dwukrotnie (podczas XII Plenum KC PZPR i na wspólnym zebraniu redakcji „Przeglądu Kulturalnego” i „Nowej Kultury”), za każdym razem ostro go atakując. A w praktyce oznaczało to wyrok na pisarza.
Krakowski debiut
Ireneusz Iredyński urodził się w roku wybuchu II wojny światowej w Stanisławowie. Jego ojciec, Andrzej, był urzędnikiem, natomiast matka, Aleksandra Ziołecka, zajmowała się domem. Wiele nieporozumień narosło wokół właściwego nazwiska pisarza, twierdzono bowiem, że jeszcze po repatriacji nazywał się Kapusto, co jednak nie wydaje się prawdą. Zachował się bowiem akt ślubu rodziców Ireneusza z parafii w Hryniowcach koło Stanisławowa, w którym widnieje nazwisko „Andrzej Iredyński”. Je- żeli faktycznie ojciec pisarza zmienił nazwisko, musiało to nastąpić jeszcze przed jego ślubem.
Matka Ireneusza pochodziła z zasymilowanej rodziny żydowskiej. Podczas wojny porzuciła rodzinę i zniknęła. Według dość wiarygodnych informacji udało się jej przetrwać Holocaust, a następnie osiąść w Izraelu. Nigdy jednak nie interesowała się losami swojego dziecka.
Joanna Siedlecka twierdzi natomiast, że Andrzej Iredyński podczas niemieckiej okupacji wyrzucił żonę z domu, ponieważ stanowiła dla niego zagrożenie. Wydaje się to jednak mało prawdopodobne, gdyż wiadomo, że ojciec Ireneusza służył w armii Andersa, nie mógł zatem przebywać w Stanisławowie po zajęciu miasta przez hitlerowców. Możliwe, że jako polski urzędnik został już wcześniej aresztowany przez NKWD i dopiero układ Sikorski – Majski wyzwolił go z łagru czy też więzienia. To elementarna wiedza historyczna na poziomie szkoły podstawowej i warto o tym pamiętać.
Po zakończeniu wojny mały Ireneusz został wraz babką i ciotką przesiedlony na zachód i zamieszkał w Bochni pod Krakowem. W 1948 roku dołączył do niego ojciec, co stało się powodem dużych problemów chłopca. Andrzej Iredyński okazał się sadystą kształtującym charakter dziecka za pomocą kijów, pasów i rzemiennych dyscyplin. Przechowywał zresztą te narzędzia dość długo i pokazywał je znajomym, gdy Ireneusz był już dorosłym człowiekiem. Nic zatem dziwnego, że chłopak w wieku piętnastu lat uciekł z domu, aby więcej do niego nie powrócić. Nigdy nie zrobił matury, ale już w wieku szesnastu lat zaczął publikować w krakowskiej prasie.
„Zacząłem pisać wiersze przed dziesięciu laty – wspominał Iredyński na łamach „Współczesności” w 1964 roku – miałem wówczas lat piętnaście, mieszkałem w Krakowie, dość szybko zaczęła je drukować prasa krakowska. W wieku lat kilkunastu piękna, lecz nieco pryszczata choroba pisania wierszy towarzyszy jak cień prawie wszystkim chłopcom; to, że się wybiera zawód pisarski (co czyni znakomity procent z owej rzeszy rymopisów), jest najczęściej funkcją przypadku i umiłowania, sprzyjających okoliczności i uporu. Tak też było ze mną”.
Niebawem został przyjęty do Związku Literatów Polskich, miał już wówczas na koncie powieść kryminalną (wydaną pod pseudonimem) oraz tomik wierszy. Był najmłodszym członkiem stowarzyszenia – miał zaledwie dwadzieścia lat.
Młody gniewny
„[Iredyński] pisze tylko dlatego, że jest to łatwy sposób zdobywania pieniędzy – raportował TW „Bruno Haller” – i ma nad tamtymi [innymi pisarzami – S.K.] tę przewagę, że książkę pisze w dwa tygodnie, scenariusz w dwa dni, a w dochodach z pióra umiejscawia się w pierwszej dziesiątce pisarzy”.
Ireneusz rzeczywiście miał nieprawdopodobną łatwość pisania, czym wprawiał w osłupienie innych literatów. Wprawdzie nie pisał scenariusza w dwa dni, lecz w tydzień, ale dla innych i tak było to niemożliwe do osiągnięcia. Potrafił natomiast w ciągu jednej nocy napisać rozdział książki, w czym nie przeszkadzał mu rujnujący zdrowie tryb życia. Jednak gdy pisał, nigdy nie pił, i to odróżniało go od wielu kolegów po piórze.
Iredyńskiego uznawano za następcę Hłaski, a on umiejętnie kreował swój wizerunek. Przybrał pozę „demona zła”, co w realiach Polski Ludowej oznaczało swobodne życie erotyczne, duże dawki alkoholu i ekscesy w knajpach. Opowiadano, że zgasił papierosa w uchu dziennikarza (i członka PZPR) Grzegorza Lasoty i że syfonem rozbił głowę niejakiemu Andrzejowi S. W tej sprawie milicja wszczęła nawet oficjalne dochodzenie, jednak poszkodowany nie zrobił obdukcji, a świadkowie nie potwierdzili zajścia. Inna sprawa, że organy ścigania usiłowały powiązać to zdarzenie z morderstwem pułkownika rezerwy Stanisława S., który faktycznie zginął od ciosu syfonem w głowę.
Zachowane raporty informatorów wskazują, że Iredyński na co dzień zadawał się z mocno szemranym towarzystwem, ignorując jednocześnie większość środowiska literackiego (z właściwym sobie wdziękiem nazywał ich „wicechujami”). Do jego najbliższych znajomych należeli: Jan Himilsbach, Roman Śliwonik, Jerzy Falkowski, Stanisław Grochowiak, Edward Stachura i Marek Nowakowski. Utrzymywał jednocześnie kontakty z żigolakami, bananową młodzieżą, a nawet z arystokratami.
„Obraca się często w środowisku typu Zamoyskich [Adam Zamoyski, mąż Teresy Tuszyńskiej – S.K.] – które chce imponować, że w swoim towarzystwie posiada bądź co bądź literata. A także w środowisku młodych ludzi, często bez określonych źródeł utrzymania. Niektórzy są na utrzymaniu kobiet, np. aktorek, inni mają bogatych rodziców”.
Iredyński praktycznie nie mógł żyć bez alkoholu, którego obecność w organizmie stanowiła konieczny warunek jego normalnego funkcjonowania. Pił praktycznie zawsze i wszędzie.
„Jeżeli musiał wyjść – wspominała pasierbica pisarza Dorota Marczewska – to miał przy sobie taką siatkę szmacianą i tam miał butelkę. I po prostu co jakiś czas popijał łyczka i utrzymywał poziom alkoholu na stałym poziomie, przy czym uważał, że on się nigdy nie upija. To znaczy, on pije, natomiast jest trzeźwy”.
Nietypowe pijackie obyczaje pisarza potwierdzał również Piotr Kofta, który jako dziecko przez pewien czas był jego sąsiadem:
„Mocno pił. Ale pił dziwnie – jakoś tak nie po polsku. Przyjmował alkohol niczym lekarstwo, regularnie i w określonych (dość sporych) dawkach. Ale po piciu zawsze się zbierał: czysty, świeżo ogolony, w jasnym ubraniu. Nigdy nie pisał po wódce”.
Ireneusz, jak każdy rasowy alkoholik, był przekonany, że znalazł tę jedną jedyną receptę na spożycie alkoholu w dowolnych ilościach. Uważał, że inni popełniają błąd za błędem i nigdy nie potrafił zrozumieć upodobania Grochowiaka do koniaku:
„Te koniaki go zgubią, kulwa [Iredyński nie wymawiał „r”], tylko czysta i błoń Boże odstawiać. Taki zobacz, twólca, Kubiak [Tadeusz Kubiak – S.K.]. Powiedział, że przerzuca się na mleczko. I co? Długo pożył? Góla dwa tygodnie. Olganizm nie zniósł wstrząsu”.
Inne zdanie na ten temat miała Jadwiga Staniszkis, przez pewien czas towarzyszka życia Iredyńskiego. Uważała, że pisarz i jego przyjaciele robili wszystko, aby świadomie zapić się na śmierć.
„To środowisko, Irek, Grochowiak, wielu innych naokoło niego, praktycznie cały czas byli [pijani]. Irek wypauzowywał, kiedy pracował, a pracował właściwie głównie dla pieniędzy, pisał słuchowiska. Ja wiedziałam, jak doprowadzić do tego wypauzowania, to było czysto techniczne. Po prostu większość czasu byli na gazie, świadomie. Grochowiak wiedział, że ma ciężko chorą wątrobę, po prostu nie chcieli żyć. [...] To było przede wszystkim uciekanie z nudów, bo tak strasznie było nudno wtedy z ich perspektywy”.
58