Morderca kilkanaście lat na przepustce
Był piękny słoneczny dzień – 22 czerwca 1992 roku. Do urokliwego Dzikowa pod Toruniem wybrali się fordem sierrą państwo K. Małżeństwo uwielbiało przyrodę. Pan Wojciech kupił właśnie aparat fotograficzny i chciał fotografować okolicę.
Następnego dnia Wojciech K. miał jak zwykle zawieźć kolegów do pracy w Bydgoszczy. Jakież było ich zdziwienie, kiedy się nie pojawił. Państwa K. nie było też w domu w Toruniu. Rodzina rozpoczęła poszukiwania na własną rękę. Pojechała w okolice Dzikowa i dowiedziała się od miejscowych, że widziano tam czerwonego forda, którego pasażerowie kąpali się w jeziorze. Co potem się wydarzyło, nie udało się ustalić. Trzy dni później policjanci z komisariatu w Lubiczu znaleźli na osiedlowym parkingu forda sierrę. Zaintrygowało ich, że świetnie utrzymane auto miało zardzewiałe tablice rejestracyjne. Szybko ustalono, że pochodzą od starego mercedesa, którego właścicielem był Sylwester Krajewski. Być może gdyby nie ten „drobiazg”, nigdy nie wyjaśniłaby się tragedia państwa K.
Sylwester Krajewski pochodził z wielodzietnej rodziny mieszkającej w okolicach Włocławka. Skończył zawodówkę w Toruniu. Jego pasją były samochody. Nie wiadomo, dla- czego tak słabo wykształcony mężczyzna znalazł pracę w agencji detektywistycznej. To jednak mu nie wystarczyło, bo chciał być policjantem. Zrobił sobie na ksero legitymację gliniarza i wstawił tam swoje zdjęcie oraz prawdziwe personalia. 22 czerwca chciał przetestować ten dokument w praktyce. Namówił kumpla, by wybrali się nad jezioro do… Dzikowa. Po drodze pochwalił się dokumentem.
Zaparkował swoje auto obok forda sierry. Zawsze marzył o takiej „bryce”. Kiedy zaczął szarpać za klamki, pojawili się właściciele. Krajewski zażądał od nich dokumentów samochodu, pokazując „policyjną legitymację”. Gdy Wojciech K. oddał w ręce przyszłego oprawcy dokumenty, Krajewski stwierdził, że coś w nich nie gra. Pan Wojciech zadeklarował, że może pojechać na komisariat wyjaśnić wątpliwości. W pewnym momencie puściły nerwy kumplowi Krajewskiego. Zaczął wymachiwać pistoletem, a po chwili wymierzył go w pana Wojciecha.
Przestraszony mężczyzna krzyczał, że odda wszystko, byle tylko napastnicy puścili jego i żonę cało, ale oni byli głusi na te błagania. Pogonili przestraszone małżeństwo w głąb lasu. W pewnej chwili pan Wojciech, widząc przejeżdżający samochód, rzucił się w jego kierunku, ale oddany przez oprawców strzał z pistoletu gazowego przerwał ten bieg. Potem zaczął się horror. Oprawcy bezlitośnie katowali Wojciecha K., nie zważając na jego prośby i jęki. Przestali go katować, gdy nie dawał już oznak życia. Świadkiem tej zbrodni była żona, która przez cały czas się modliła. Po chwili podzieliła los męża, skatowana kijami i bestialsko uduszona. Zwyrodnialcy zmyli w jeziorze krew z ubrań i rąk.
Po jakimś czasie znów pojawili się nad jeziorem, żeby zakopać zwłoki. Potem, jak gdyby nigdy nic, poszli się kąpać. Dzięki tablicom rejestracyjnym Krajewski po kilku dniach wpadł. Miesiąc później zatrzymano jego kompana, który przyznał się do wszystkich czynów i otrzymał wyrok 15 lat więzienia. Krajewski dostał 25 lat. Kiedy odsiedział dwanaście w więzieniu we Włocławku, otrzymał pięciodniową przepustkę, która przedłużyła się na wiele lat. 14 maja 2003 roku Sąd Okręgowy w Toruniu wydał za nim list gończy. Wszystko wskazuje na to, że ukrywa się za granicą, prawdopodobnie w Anglii.