Nie jestem żadna święta
19
– Tak. Docierały do mnie plotki, że mam nowego kochanka. Czasem ludzie byli całkiem zdezorientowani. Raz usłyszałam na ulicy rozmowę dwóch pań: „Zobacz, to ta kochanka Bińczyckiego!”. A druga oburzona: „Jaka kochanka, przecież to jest jego żona”. Jeszcze jedna się wtrąciła: „Co panie mówią, to jego córka”. Bo grałam i jego żonę, i córkę, i kochankę. Jak przyszłam na próbę „Wesela” do teatru, powiedziałam o tym Biniowi. A on: „Ania, nic się nie bój, pożyjesz trochę, to usłyszysz, że jesteś moją matką”.
– Stoi pani w rozkroku, bo jest i aktorką, i wolontariuszką, i matką przygarniającą cudze dzieci!
– Jaki rozkrok? To jest harmonia, proszę pani! Tu wszystko się harmonijnie przenika i dopełnia. Nie mam czasu stać w rozkroku, muszę iść do przodu. Dzisiaj do nocy mam jeszcze zajęcia ze studentami, a o ósmej rano muszę być w fundacji. Wszystko zaplanowane na styk. Nie ma czasu na chaos, nerwy, rozkraczanie. Żeby się udało, trzeba mieć w sobie radość i spokój. Czasem słyszę: „Musisz z czegoś zrezygnować”. Ale jak ma się 62 lata, tak jak ja, to czas inaczej płynie. Teraz już nie ma „później”. Czasem mówię: „Nie dam rady, Panie Boże, taka jestem zmęczona”. Po czym wchodzę do teatru i czuję, jakbym weszła do orzeźwiającej wody. Po prostu odpoczywam. A jak w teatrze padam ze zmęczenia, jadę do fundacji i zapominam o tym zmęczeniu. Zapyta pani, jakie mam hobby. No właśnie takie, że co tydzień idę do Salonu Poezji. Z jednej strony to obowiązek, a z drugiej cudowne chwile, podczas których słucham najpiękniejszej poezji świata w wykonaniu najlepszych aktorów. Otworzyłam już 39 Salonów Poezji w Polsce i poza jej granicami. A w kolejce czekają Wilno, Detroit, Monachium, Łańcut...
– Pani mąż, Krzysztof Orzechowski, dyrektor Teatru im. Juliusza Słowackiego w Krakowie, nie jest zazdrosny o tę rozbuchaną działalność?
– Ma być zazdrosny? Przecież wie, jaki mam zawód, a poza tym jego też ciągle nie ma w domu. Nie ma źle. Robię nalewki, gotuję, robię przetwory i prowadzę dom. Czasem jest nam trudno jak dziś, kiedy z panią siedzę, podczas gdy on jest w domu po operacji. A mężczyzna po operacji wymaga czułości i opieki. Ale zrobiłam mu rosołek i golonki indycze w żurawinie, więc nie ma na co narzekać.
– Mówi się, że do trzech razy sztuka, a to chyba pani trzeci mąż?
– O tym nie muszę mówić. Ludzie i tak wiedzą to lepiej ode mnie. Gdyby było to możliwe, byłabym przy jednym mężczyźnie. Ale to się nie zawsze udaje.
– Zbudowała już pani dom marzeń, bo często zmieniała pani adresy?
– Nie tak często. Prawdą jest, że kilka razy traciłam wszystko. Gdy spaliło mi się mieszkanie, musiałam je odbudować. A na strychu, który miałam z Dymnym, mieszka teraz mój syn. Całe życie marzyłam o ogródku i wreszcie go mam. Posadziłam tu setki roślinek, drzewek. Tu jest skała, więc często musiałam godzinami kilofem robić dziury w ziemi. Dużo mojego potu wsiąkło w ten ogródek. Ale im większy wysiłek w coś się włoży, tym większa potem radość. Ten ogród jest jak całe moje życie. Znam dobrze swoje rośliny. Wiem, co lubią, której nawóz trzeba dać, a którą okopać. To też moi przyjaciele. Z ogrodu roztacza się cudowny widok na Kraków i Wawel, Wisłę, na wprost mam kopiec Kościuszki. Pod siatkę podchodzą dziki, sarenki, lisy. Jest tu ślicznie.
– Ale niechętnie wpuszcza pani tam dziennikarzy?
– Wogóle ich nie wpuszczam. Dom to mój azyl. Może malutki i niepozorny, ale mój kochany. Z każdego pokoiku jest wyjście do ogrodu. Mamy tu salon z kominkiem, pokój do pracy, kuchnię otwartą z dużym dębowym stołem, na którym jest zawsze bałagan, bo tu się najlepiej pracuje i klei aniołki i baranki. Tu zawsze z mężem jemy śniadanie... z kotem. Czarny Haszysz siedzi obok mnie na ławie, trzyma łapki na stole na specjalnej deseczce, mruczy i czeka na jakiś smakowity kąsek.
– Bardzo przeżyła pani fakt, że syn wyprowadził się z domu? To się nazywa syndrom pustego gniazda.
– Gdy Michał był mały, umawialiśmy się, że nigdy nie będzie pieprzonym maminsynkiem i gdy będzie pełnoletni, dostanie się na studia, ma „spadać” z domu. Mówiłam mu o tym w żartach, a tu pewnego dnia z tajemniczą, tak zwaną niewyraźną miną, z walizką w ręku oznajmił, że właśnie przyszedł „ten dzień”. Pomogłam mu się spakować, byłam dzielna, nie płakaliśmy. Zawiozłam go do mojego dawnego mieszkania na strychu, które na niego czekało... Dziś mam w Michale fantastycznego przyjaciela.
– A Michał nie mówi, że fundacja ukradła mu matkę?
– Ja nikomu nie daję się kraść i znam hierarchię ważności i wartości w swoim życiu. Bez słów wiemy, czym dla siebie jesteśmy. Nie pouczam go, nie prawię kazań. Kocham go i staram się być dla niego takim wzorem, jakim dla mnie była moja mama. To dobrze owocuje. Michał jest pasjonatem tak jak ja. Jego pasją jest muzyka – gra, komponuje i „po- żera” książki, tak samo jak ja, kiedy byłam młoda. – Jakieś marzenia? – Żeby mieć dużo wnuków (śmiech). Żeby moi bliscy byli zdrowi i szczęśliwi, by fundacja dobrze działała... A ja? Chciałabym mieć więcej czasu i prywatne ciepłe jezioro albo morze i... codziennie bym sobie pływała wieczorem po spektaklu. W wodzie jestem lekka jak piórko i mój kręgosłup to lubi.
– Gdyby można było cofnąć czas, poszłaby pani tą samą drogą?
– Nie wiem. Droga, którą idę, jest fascynująca. Jest prosta i konsekwentna, nigdy niczego nie żałowałam. Jestem szczęśliwa w Krakowie. Tu mam swoje miejsce na ziemi, mój teatr, ogród i moją kanapę podrapaną przez koty. – Nie boi się pani starości? – A widzi pani jakiś strach w moich oczach? Przecież już mam swoje lata i dla wielu już dawno jestem stara! (śmiech). Zawsze się cieszyłam z tego, co mam. Wolę zmieniać to, co mi się nie podoba, a jest ode mnie zależne. Kiedy źle, uśmiecham się. W szpitalu, gdzie trafiłam po ciężkim wypadku, usłyszałam: „Pani jest jakaś nienormalna. Była pani prawie umierająca, a tak uśmiechnięta jak promień słońca”. Im bardziej boli, tym bardziej jestem radosna. Odziedziczyłam to po mojej mamie. O starości mogłabym okropne rzeczy powiedzieć, ale jest sprawiedliwa dla wszystkich. Zabiera nam wzrok, słuch, sprawność fizyczną i przyjaciół. Czasem ze zgrozą myślę: Boże, odszedł kolejny świadek mojej młodości. – Długo zamierza pani tak pędzić? – Ile mi Pan Bóg pozwoli i jeden dzień dłużej. Na wszelki wypadek nie pytam go o to. Pędzić na pewno będę w taki sposób, jakby każdy dzień miał być ostatnim, żeby nie zmarnotrawić ani minuty. A co później, nie wiem.
– Nie robi sobie pani wyrzutów, że była piękna i utalentowana, a przez rozliczne pasje rozmieniła na drobne swój talent?
– Czy pani myśli, że praca w fundacji i program „Spotkajmy się” coś mi zabrały? Gram więcej niż kiedykolwiek, w pięciu przedstawieniach teatralnych. Nie pokazuję się w filmach, bo szkoda mi czasu na role, które mi proponują, a wielu już nie zagram, bo jestem za „dojrzała”. A wie pani, ile się nagrałam w życiu? Niektóre role do dziś procentują. Jak idę po wsparcie dla podopiecznych, słyszę: „Tak panią kochałem, jak grała pani w «Znachorze», że teraz też pani pomogę”. Marysia Wilczurówna mi pomaga, tak samo Ania Pawlaczka, Basia Radziwiłłówna i Marianna z „Siedliska”.
– Ludzie mają problem, bo trudno panią zaszufladkować. Jak by się pani określiła jednym słowem?
– Kobieta Dymna (śmiech). Nie wiem, co za problem. Taka zwyczajna wersja dymna człowieka jestem.