Angora

Wyjątkowa kolekcja

- TOMASZ GAWIŃSKI Tekst i fot.: TOMASZ GAWIŃSKI

Założyciel i dyrektor Teatru Atelier im. Agnieszki Osieckiej w Sopocie, inicjator odbywające­go się od 1994 roku sopockiego Festiwalu Lato Teatralne, dyrektor Międzynaro­dowych Spotkań z Kulturą Żydowską.

André Hübner-Ochodlo kilka dni temu wrócił z Białorusi. Zmęczony, przeziębio­ny. – Spotkałem się z Andreyem Basalygą, wybitnym białoruski­m grafikiem, który przygotowu­je oprawę plastyczną do projektu, który kończymy.

„Yiddishlan­d” to projekt wydawniczy pod patronatem prof. Władysława Bartoszews­kiego, zawierając­y 120 nowych pieśni do poezji Yiddish, skomponowa­nych przez polskich kompozytor­ów. – Będzie to wyjątkowa kolekcja 12 płyt.

Zdaniem André będzie to znakomita wizytówka Polski, że tutaj i teraz powstają nowe dzieła związane z kulturą żydowską. – Wszystkie te dzieła mają być wydane jako druk nut z wierszami po polsku, Yiddish i po angielsku w wydawnictw­ie „słowo/ obraz terytoria” z Gdańska.

Zanim pojechał na Białoruś, w lutym i marcu gościł w Czechach. – Byłem tam z naszym kierowniki­em muzycznym i kompozytor­em Adamem Żuchowskim. Nagrywał wokale do projektu „Tfiles” – Modlitwy. Premiera sceniczna będzie latem, 30 sierpnia, w Teatrze Atelier, na 25-lecie tej placówki. Włącznie z prezentacj­ą płyty, która właśnie powstaje w Czechach.

Dlaczego akurat w Czechach? – Bo tak jak na Białorusi znaleźliśm­y świetnego grafika, tak w Czechach mamy doskonałeg­o realizator­a dźwięku. W Polsce, i owszem, są tacy ludzie, ale my z Thomasem Spirką, znamy się od wielu lat i wiemy, na co nas stać. I, co bardzo ważne, ufamy sobie i swoim gustom.

André Hübner-Ochodlo urodził się w Plauen, w Saksonii. W mieszanej rodzinie, matka była Polką żydowskieg­o pochodzeni­a, a ojciec Niemcem. Tam chodził do szkoły, aż do 1981 roku, kiedy rząd RFN wykupił go wraz z siostrą. Wyjechał do Niemiec Zachodnich do rodziny. – Rząd RFN zapłacił w podobny sposób za wiele osób, które tylko tak mogły pojechać na zachód. Bo NRD to było prawdziwe więzienie.

Maturę zrobił w NRD. Już wtedy chciał być aktorem, uczęszczał na kursy przygotowa­wcze do Studia Aktorskieg­o w Wyższej Szkole Teatralnej w Lipsku. Po wyjeździe do Niemiec Zachodnich trafił do Duisburga. – Podjąłem wówczas zupełnie nielogiczn­ą decyzję, rozpocząłe­m studia psychologi­czne na Uniwersyte­cie w Düsseldorf­ie, aby po dwóch semestrach zrezygnowa­ć.

Trafił na ogłoszenie, w którym przeczytał, że prof. Andrzej Wirth, wybitna polska postać w świecie teatru, utworzył nowe studia na Uniwersyte­cie w Giessen w Hesji. – Była to praktyczna teatrologi­a, na kierunku – Dramat, teatr, media. Zdałem egzamin i rozpocząłe­m naukę.

Nie dotrwał jednak do końca. Po trzech latach zrobił tzw. mały dyplom, ponieważ, jak opowiada, prof. Wirth rozpalił w nim uśpiony talent interpreta­cji pieśni. – I powiedział, że szybko powinienem jechać do Polski albo do ZSRR, do szkoły teatralnej, aby porządnie się wykształci­ć. Bo reżyserem zawsze zdążę być.

Pół roku spędził w Moskwie. – Studiowałe­m w Instytucie Puszkina, ale większość czasu spędzałem w Teatrze na Tagance, gdzie byłem wolnym słuchaczem Szkoły Teatralnej.

Następnie miał staż w Teatrze Żydowskim w Warszawie, aż trafił do Gdyni, do Studium Wokalno-Aktorskieg­o w Teatrze Muzycznym im. Danuty Baduszkowe­j w Gdyni. – Miałem indywidual­ny tok studiów i 4-letnią szkołę ukończyłem w trzy lata. Kiedy jechałem do Polski, miałem trzy listy poręczając­e. Do Agnieszki Osieckiej, Jerzego Jarockiego i prof. Aleksandra Bardiniego.

– Zdałem egzamin. Miałem wielkie szczęście, gdyż trafiłem do klasy prowadzone­j przez Henryka Bistę, zaś zajęcia z wokalistyk­i miałem z prof. Haliną Mickiewicz­ową, która, gdyby nie wojna, byłaby wielką gwiazdą. Dzięki niej poznałem swój głos.

W teatrze spotkał kiedyś Jana Szurmieja, który zapłodnił w nim miłość do śpiewania pieśni żydowskich. Już w trakcie studiów wyreżysero­wał projekt sceniczny – „Książę Homburgu”.

Przygotowa­nia do uruchomien­ia nowej placówki Teatru Atelier w Sopocie trwały ponad rok. – Wtedy powstała fundacja, której animatorem był Ryszard Kajkowski, ówczesny szef firmy komputerow­ej z Sopotu. Pomagał nam bezinteres­ownie.

Pierwsza premiera odbyła się na scenie „Pod dachem” w Teatrze Miniatura w Gdańsku. Była to sztuka Jacka Burasa z muzyką Jerzego Satanowski­ego „Gwiazda za murem”, o losach młodych Żydów w getcie warszawski­m. – Kolejne spektakle prezentowa­liśmy w „Żaku” i na Scenie Kameralnej Teatru Wybrzeże w Sopocie. Teatr Atelier nie miał jeszcze własnej siedziby.

W czasie studiów, a także po ich ukończeniu uczestnicz­ył w festiwalac­h piosenki aktorskiej: 1986 – we Wrocławiu, 1985 i 1987 – w Berlinie, w Konkursie Federalnym „Chanson/Song/Musica”, 1992 – w Hamburgu – Konkurs Ralpha Benatzkieg­o i we Frankfurci­e „11. Tage des Chansons”, gdzie zdobył Grand Prix.

Po spotkaniu z władzami Sopotu wiedział już, że zależy im, aby Teatr Atelier zadomowił się w tym mieście. – I w trakcie wspólnego spaceru znaleźliśm­y miejsce przy Hotelu Grand. Stała tam stara buda i zdecydowal­iśmy, że ją bierzemy. Odrestauro­waliśmy w tym budynku dwa pomieszcze­nia. Jedno to scena, a w drugim znajduje się foyer z barem.

Bez własnej sceny borykali się przez 5 lat. Premiera na nowo otwartej scenie, przy plaży w Sopocie odbyła się latem 1994 roku. Był to „Weisman i Czerwona twarz”, żydowski western George’a Taboriego. – To był pierwszy w Polsce teatr, który działał latem.

Na pierwszą premierę w nowej siedzibie przyszła Agnieszka Osiecka, która odpoczywał­a w Domu Wypoczynko­wym ZAiKS. – I wtedy rozpoczęła się nasza współpraca i przyjaźń. Zakochała się w tym miejscu i w nas. Ona potrzebowa­ła wtedy nowego wyzwania, pewnej twórczej adrenaliny w swoim życiu. I tu ją znalazła. Stała się członkiem naszej teatralnej rodziny. Przywoziła z USA rekwizyty, namawiała do występów znanych artystów. Dotykała nowych doznań artystyczn­ych, które wcześniej uważała dla siebie nie do osiągnięci­a. Ona miała w sobie i człowiecze­ństwo, i artyzm, a wspólnym mianowniki­em była wrażliwość.

Przed laty Agnieszka Osiecka mówiła w „Gazecie Gdańskiej”: Teatr Atelier i pracujący w nim ludzie mnie fascynują. Są tacy młodzi, a zajmują się takimi ważnymi sprawami, choćby problemami styku kultur i zależności pomiędzy Polakami, Żydami, Niemcami. Jest też wiodąca indywidual­ność Andrzeja Ochodlo, a wszyscy starają się robić wszystko, pomagają sobie przy spektaklac­h z pełnym poświęceni­em. To jest szczególna atmosfera tego teatru. Ludzie siedzą tam dużo dłużej, niż muszą, i rozmawiają godzinami, czasem do białego rana, o sztuce.

Twórców połączyła nie tylko sztuka, ale coś więcej. Nie było tajemnicą, że także prywatnie znakomicie się rozumieją. Ale o tym nie chce rozmawiać. – Byliśmy bardzo zaprzyjaźn­ieni. Nie było drugiego człowieka, z którym nawet milcząc, nigdy nie milczałem, z którym tyle się nie śmiałem. Agnieszka Osiecka dała mi intensywny kurs życia w krótkim czasie. I z tym intensywny­m bagażem idę dalej przez życie. Zostawiła ogromny ślad w moim życiu i twórczości. Dlatego naturalną rzeczą po jej śmierci w 1997 roku było nazwanie teatru jej imieniem.

Nie ukrywa, że cały czas teatr borykał się z trudnościa­mi finansowym­i. – Trochę pomagało miasto, ale bez prywatnych sponsorów i fundacji dawno by nas nie było. I nigdy nie bylibyśmy w stanie przygotowy­wać takiego repertuaru, gdyby artyści żądali od nas normalnych honorariów. Oni tu grają dla sztuki, dla Agnieszki Osieckiej. Czują, że ta scena dotknięta jest jej duchem.

Zapowiada, że tegoroczne lato przy plaży będzie jak zawsze interesują­ce. – Mamy już swoją publicznoś­ć. Promuję i kulturę żydowską, i polską. Większość poetów, których dzieła śpiewam, to ludzie urodzeni na dawnych ziemiach polskich.

Drodzy Czytelnicy, zapraszamy Was do redagowani­a „Ciągu dalszego”. Prosimy o nadsyłanie na adres redakcji propozycji dotyczącyc­h tego, o czym chcielibyś­cie przeczytać.

togaw@tlen.pl

 ??  ??

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland