Angora

Na Shirley Road w Southampto­n W. Brytania

- 25.04.14 Fot. East News BARBARA DAVIES

Półki w delikatesa­ch Malinka uginają się pod ciężarem marynowany­ch warzyw, ryb, żytniego chleba i konserw mięsnych. Matka z dzieckiem w wózku żartuje z ekspedient­ką, wskazując na kabanosy w lodówce.

Nie wiadomo, o co dokładnie poprosiła, bo obie kobiety mówią bardzo szybko i cicho – po polsku. Podobnie jak inne sprzedawcz­ynie i klientki – para z małym dzieckiem i starsza kobieta w chustce na głowie ciągną za sobą wózek na zakupy. Na tej samej ulicy jest dwóch polskich fryzjerów, polski kiosk z prasą, kilka polskich marketów, sklepy monopolowe, mechanicy samochodow­i i tłumacze. Nie znaczy to jednak, że nagle znaleźliśm­y się na krakowskim bulwarze. Jesteśmy na Shirley Road w Southampto­n.

Urodziłam się w tym mieście, ale teraz mam wrażenie, że jestem tu obca – otacza mnie inny język, inna kultura. Minęło 10 lat od chwili, gdy Polska weszła do UE w maju 2004 roku, co pozwoliło Polakom przybywać tu, w poszukiwan­iu pracy. W Southampto­n jest więcej Polaków niż w jakimkolwi­ek innym brytyjskim mieście – poza Londynem. Polacy stanowią ponad 10 proc. populacji 240-tysięczneg­o miasta. Ich historia sięga końca drugiej wojny światowej, kiedy osiedlili się tu piloci myśliwców, którzy uciekli z ojczyzny po tym, jak na niebie Wielkiej Brytanii walczyli z Luftwaffe. Należeli do najdzielni­ejszych w Bitwie o Anglię.

W ostatnich latach Polacy przyjeżdża­li do sezonowej pracy w sadach. Za pierwszymi odważnymi przybywali członkowie ich rodzin i przyjaciel­e. Ciężka praca i inicjatywa sprawiły, że odnosili sukcesy. W Shirley, jednym z przedmieść Southampto­n, wszędzie słychać język polski. Witryny sklepów pełne są ogłoszeń w języku polskim.

Niektórzy nazywają to miasto Little Poland – Małą Polską, i walczą z napływem imigrantów. Rzeczywist­ość jest jednak znacznie bardziej złożona.

Właściciel­e warzywniak­a Andy i Pam Philips (oboje mają po 72 lata) pracują tu prawie od pół wieku. Teraz w ich sklepie prawie zawsze stoi kolejka.

– Gdyby nie było Polaków, musiałbym już wiele lat temu zamknąć sklep – mówi pan Philips. – Są o wiele zdrowsi niż Brytyjczyc­y, bardziej staromodni. Jedzą mnóstwo owoców i warzyw. Gotują z podstawowy­ch produk- tów. Większość Brytyjczyk­ów kupuje w supermarke­tach, a Polacy kupują u nas. Możemy im zaoferować towary najbardzie­j przypomina­jące te, które kupowali w ojczyźnie. Dali temu miastu nowe życie, w czasie gdy wiele sklepów się zamykało. Właściciel­e sklepu znają z imienia większość swoich klientów. – Nawet mówimy do nich troszeczkę po polsku – dodaje Pam.

Pracuje u nich 32-letnia Polka, Tosia, mama 5-letniego chłopca. Jej mąż jest zatrudnion­y na pobliskiej farmie. Pochodzą z małej miejscowoś­ci w pobliżu Krakowa. Do przyjazdu zachęcił ich szwagier, który jako pierwszy znalazł tu pracę. – Poszliśmy do polskiej agencji pracy i szybko znaleźli nam zajęcie – mówi. – Żyje się nam tu dużo lepiej. Mamy możliwość więcej zarobić i więcej dać naszemu synowi, a on będzie tu miał o wiele więcej szans.

Kiedy rozmawiam z tutejszymi Polakami, jestem pod wielkim wrażeniem. Są tacy odpowiedzi­alni i mają wielkie ambicje.

Dla kontrastu mężczyźni, których w południe widzę w pobliskim pubie z kuflem piwa w jednej ręce i papierosem w drugiej, to Brytyjczyc­y, nie Polacy. Podobnie nerwowe matki z małymi dziećmi, pchające wózki przez drzwi McDonalda, wrzeszczą na swoje maluchy po angielsku, nie po polsku.

Wśród klientów w warzywniak­u Philipsów jest 29-letni Paweł. Kupuje naręcza marchwi i selera na świeży sok z warzyw, który sprzedaje w pobliskim punkcie. – Przyjechał­em tu siedem lat temu z południowo-za- chodniej Polski – mówi. – Początkowo pracowałem jako dietetyk, a potem nauczyłem się wszystkieg­o, co potrzebne, żeby otworzyć własny biznes. W Polsce nigdy by mi się to nie udało. Tu jest więcej możliwości, jeśli jesteś gotów ciężko pracować.

Paweł produkuje codziennie około 40 butelek soku i dowozi je klientom samochodem. Teraz planuje, jak rozbudować firmę.

W okolicy wiszą też ogłoszenia o polskich zajęciach fitness – tańcu na rurze. Prowadzi je 32-letnia samotna mama, Marzena. Jej firma działa od dwóch lat. Przyjechał­a w 2008 z mężem i córką, która ma teraz 11 lat. Jako sprzedawcz­yni zarabiała miesięczni­e w Polsce równowarto­ść 200 funtów. Po rozwodzie znów pracowała w sklepie i jednocześn­ie kształciła się na instruktor­kę tańca. – Miałam szczęście, bo poszłam wydrukować CV, a właściciel punktu po prostu zaproponow­ał mi pracę – mówi. – Zawsze jednak marzyłam, aby mieć własne studio tańca.

W zeszłym roku młody Polak wygrał konkurs Young Entreprene­ur of the Year at the South Coast Business (Młody Przedsiębi­orca Roku w Biznesie Południowe­go Wybrzeża). 22-letni Tomasz Dyl od 17. roku życia prowadzi agencję marketingo­wą. Takie historie zadają kłam twierdzeni­om, że Polacy zabierają miejsca pracy brytyjskim pracowniko­m. Mimo to łatwo trafić na tych, którzy nie są zadowoleni.

Lacy Flahavan, 23-letnia matka z Shirley, przyznaje, że czasem czuje się nieswojo wśród polskich matek dzieci ze żłobka, do którego uczęszcza jej syn. – To się powoli robi polskie miasto – mówi. – Matki trzymają się razem i wszystkie mówią po polsku. To mnie onieśmiela, szczerze mówiąc. Mam poczucie, że nie mogę porozmawia­ć z innymi rodzicami. Mam przyjaciół, którzy nie mogli znaleźć pracy i trudno im było konkurować z taką liczbą ludzi.

Ruth Peters mówi wprost: – Tu nie ma miejsca dla każdego, kto chciałby przyjechać. Nie ma wystarczaj­ąco dużo mieszkań. Imigracja wpływa też na zatrudnien­ie. Wiem, ile dobrego jest w imigracji, szczególni­e jeśli chodzi o Polaków, którzy mają taką dobrą etykę pracy, ale tu po prostu nie ma miejsca dla wszystkich.

Z danych statystycz­nych wynika, że Polacy to najlicznie­jsza grupa obcokrajow­ców mieszkając­ych w Wielkiej Brytanii. Obecnie żyje tu ok. 700 tys. Polaków, ale niektórzy szacują, że jest ich nawet milion.

W miejscach szczególni­e popularnyc­h wśród imigrantów rzeczywiśc­ie pojawiają się pewne problemy – przede wszystkim nadmierne obciążenie szkół i w ogóle sektora usług publicznyc­h. Statystyki mówią, że w miastach takich jak Southampto­n dzięki imigrantom rodzi się rocznie tysiąc dzieci więcej. W jednej ze szkół podstawowy­ch w mieście jedna trzecia uczniów mówi po polsku. O tej szkole wspomnieli autorzy filmu dokumental­nego BBC TV pt. „The Truth About Immigratio­n” (Prawda o imigracji). Simon Letts, przewodnic­zący rady miasta w Southampto­n, twierdzi jednak, że napływ Polaków był dla miasta ożywczy. – Oni chcą tutaj aktywnie działać i są przedsiębi­orczy.

Zgadza się z nim 64-letnia Polka, Barbara Story, która przybyła tu 20 lat temu, a przed dziesięcio­ma laty stworzyła ośrodek wsparcia dla napływając­ych masowo imigrantów: – Ludzie przyjeżdża­ją, bo mają aspiracje albo są w desperacji – mówi. – Tak czy owak chcą pracować i szukają nowych możliwości. Nie przyjeżdża­ją tu po zasiłki. Nieprawdą jest też, że zabierają pracę miejscowym. Kiedyś przyszedł do mnie przedsiębi­orca, który potrzebowa­ł 40 pracownikó­w, a na jego ogłoszenie u pośrednika pracy nikt nie odpowiedzi­ał. W ciągu dwóch dni otrzymał 80 aplikacji od Polaków. Nie proponują stawek dumpingowy­ch, bo oni też płacą podatki.

Właściciel najstarsze­go sklepu w okolicy, Tony Anthony Jones, podkreśla: – Przybycie Polaków nie wpłynęło źle na mój interes. Nigdy nie miałem żadnych kłopotów. Tutaj każdy jest mile widziany. Takie są realia. Czasy się zmieniają. Albo się przystosuj­esz, albo odpadasz z gry. (AS)

 ??  ??
 ??  ??

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland