Na Shirley Road w Southampton W. Brytania
Półki w delikatesach Malinka uginają się pod ciężarem marynowanych warzyw, ryb, żytniego chleba i konserw mięsnych. Matka z dzieckiem w wózku żartuje z ekspedientką, wskazując na kabanosy w lodówce.
Nie wiadomo, o co dokładnie poprosiła, bo obie kobiety mówią bardzo szybko i cicho – po polsku. Podobnie jak inne sprzedawczynie i klientki – para z małym dzieckiem i starsza kobieta w chustce na głowie ciągną za sobą wózek na zakupy. Na tej samej ulicy jest dwóch polskich fryzjerów, polski kiosk z prasą, kilka polskich marketów, sklepy monopolowe, mechanicy samochodowi i tłumacze. Nie znaczy to jednak, że nagle znaleźliśmy się na krakowskim bulwarze. Jesteśmy na Shirley Road w Southampton.
Urodziłam się w tym mieście, ale teraz mam wrażenie, że jestem tu obca – otacza mnie inny język, inna kultura. Minęło 10 lat od chwili, gdy Polska weszła do UE w maju 2004 roku, co pozwoliło Polakom przybywać tu, w poszukiwaniu pracy. W Southampton jest więcej Polaków niż w jakimkolwiek innym brytyjskim mieście – poza Londynem. Polacy stanowią ponad 10 proc. populacji 240-tysięcznego miasta. Ich historia sięga końca drugiej wojny światowej, kiedy osiedlili się tu piloci myśliwców, którzy uciekli z ojczyzny po tym, jak na niebie Wielkiej Brytanii walczyli z Luftwaffe. Należeli do najdzielniejszych w Bitwie o Anglię.
W ostatnich latach Polacy przyjeżdżali do sezonowej pracy w sadach. Za pierwszymi odważnymi przybywali członkowie ich rodzin i przyjaciele. Ciężka praca i inicjatywa sprawiły, że odnosili sukcesy. W Shirley, jednym z przedmieść Southampton, wszędzie słychać język polski. Witryny sklepów pełne są ogłoszeń w języku polskim.
Niektórzy nazywają to miasto Little Poland – Małą Polską, i walczą z napływem imigrantów. Rzeczywistość jest jednak znacznie bardziej złożona.
Właściciele warzywniaka Andy i Pam Philips (oboje mają po 72 lata) pracują tu prawie od pół wieku. Teraz w ich sklepie prawie zawsze stoi kolejka.
– Gdyby nie było Polaków, musiałbym już wiele lat temu zamknąć sklep – mówi pan Philips. – Są o wiele zdrowsi niż Brytyjczycy, bardziej staromodni. Jedzą mnóstwo owoców i warzyw. Gotują z podstawowych produk- tów. Większość Brytyjczyków kupuje w supermarketach, a Polacy kupują u nas. Możemy im zaoferować towary najbardziej przypominające te, które kupowali w ojczyźnie. Dali temu miastu nowe życie, w czasie gdy wiele sklepów się zamykało. Właściciele sklepu znają z imienia większość swoich klientów. – Nawet mówimy do nich troszeczkę po polsku – dodaje Pam.
Pracuje u nich 32-letnia Polka, Tosia, mama 5-letniego chłopca. Jej mąż jest zatrudniony na pobliskiej farmie. Pochodzą z małej miejscowości w pobliżu Krakowa. Do przyjazdu zachęcił ich szwagier, który jako pierwszy znalazł tu pracę. – Poszliśmy do polskiej agencji pracy i szybko znaleźli nam zajęcie – mówi. – Żyje się nam tu dużo lepiej. Mamy możliwość więcej zarobić i więcej dać naszemu synowi, a on będzie tu miał o wiele więcej szans.
Kiedy rozmawiam z tutejszymi Polakami, jestem pod wielkim wrażeniem. Są tacy odpowiedzialni i mają wielkie ambicje.
Dla kontrastu mężczyźni, których w południe widzę w pobliskim pubie z kuflem piwa w jednej ręce i papierosem w drugiej, to Brytyjczycy, nie Polacy. Podobnie nerwowe matki z małymi dziećmi, pchające wózki przez drzwi McDonalda, wrzeszczą na swoje maluchy po angielsku, nie po polsku.
Wśród klientów w warzywniaku Philipsów jest 29-letni Paweł. Kupuje naręcza marchwi i selera na świeży sok z warzyw, który sprzedaje w pobliskim punkcie. – Przyjechałem tu siedem lat temu z południowo-za- chodniej Polski – mówi. – Początkowo pracowałem jako dietetyk, a potem nauczyłem się wszystkiego, co potrzebne, żeby otworzyć własny biznes. W Polsce nigdy by mi się to nie udało. Tu jest więcej możliwości, jeśli jesteś gotów ciężko pracować.
Paweł produkuje codziennie około 40 butelek soku i dowozi je klientom samochodem. Teraz planuje, jak rozbudować firmę.
W okolicy wiszą też ogłoszenia o polskich zajęciach fitness – tańcu na rurze. Prowadzi je 32-letnia samotna mama, Marzena. Jej firma działa od dwóch lat. Przyjechała w 2008 z mężem i córką, która ma teraz 11 lat. Jako sprzedawczyni zarabiała miesięcznie w Polsce równowartość 200 funtów. Po rozwodzie znów pracowała w sklepie i jednocześnie kształciła się na instruktorkę tańca. – Miałam szczęście, bo poszłam wydrukować CV, a właściciel punktu po prostu zaproponował mi pracę – mówi. – Zawsze jednak marzyłam, aby mieć własne studio tańca.
W zeszłym roku młody Polak wygrał konkurs Young Entrepreneur of the Year at the South Coast Business (Młody Przedsiębiorca Roku w Biznesie Południowego Wybrzeża). 22-letni Tomasz Dyl od 17. roku życia prowadzi agencję marketingową. Takie historie zadają kłam twierdzeniom, że Polacy zabierają miejsca pracy brytyjskim pracownikom. Mimo to łatwo trafić na tych, którzy nie są zadowoleni.
Lacy Flahavan, 23-letnia matka z Shirley, przyznaje, że czasem czuje się nieswojo wśród polskich matek dzieci ze żłobka, do którego uczęszcza jej syn. – To się powoli robi polskie miasto – mówi. – Matki trzymają się razem i wszystkie mówią po polsku. To mnie onieśmiela, szczerze mówiąc. Mam poczucie, że nie mogę porozmawiać z innymi rodzicami. Mam przyjaciół, którzy nie mogli znaleźć pracy i trudno im było konkurować z taką liczbą ludzi.
Ruth Peters mówi wprost: – Tu nie ma miejsca dla każdego, kto chciałby przyjechać. Nie ma wystarczająco dużo mieszkań. Imigracja wpływa też na zatrudnienie. Wiem, ile dobrego jest w imigracji, szczególnie jeśli chodzi o Polaków, którzy mają taką dobrą etykę pracy, ale tu po prostu nie ma miejsca dla wszystkich.
Z danych statystycznych wynika, że Polacy to najliczniejsza grupa obcokrajowców mieszkających w Wielkiej Brytanii. Obecnie żyje tu ok. 700 tys. Polaków, ale niektórzy szacują, że jest ich nawet milion.
W miejscach szczególnie popularnych wśród imigrantów rzeczywiście pojawiają się pewne problemy – przede wszystkim nadmierne obciążenie szkół i w ogóle sektora usług publicznych. Statystyki mówią, że w miastach takich jak Southampton dzięki imigrantom rodzi się rocznie tysiąc dzieci więcej. W jednej ze szkół podstawowych w mieście jedna trzecia uczniów mówi po polsku. O tej szkole wspomnieli autorzy filmu dokumentalnego BBC TV pt. „The Truth About Immigration” (Prawda o imigracji). Simon Letts, przewodniczący rady miasta w Southampton, twierdzi jednak, że napływ Polaków był dla miasta ożywczy. – Oni chcą tutaj aktywnie działać i są przedsiębiorczy.
Zgadza się z nim 64-letnia Polka, Barbara Story, która przybyła tu 20 lat temu, a przed dziesięcioma laty stworzyła ośrodek wsparcia dla napływających masowo imigrantów: – Ludzie przyjeżdżają, bo mają aspiracje albo są w desperacji – mówi. – Tak czy owak chcą pracować i szukają nowych możliwości. Nie przyjeżdżają tu po zasiłki. Nieprawdą jest też, że zabierają pracę miejscowym. Kiedyś przyszedł do mnie przedsiębiorca, który potrzebował 40 pracowników, a na jego ogłoszenie u pośrednika pracy nikt nie odpowiedział. W ciągu dwóch dni otrzymał 80 aplikacji od Polaków. Nie proponują stawek dumpingowych, bo oni też płacą podatki.
Właściciel najstarszego sklepu w okolicy, Tony Anthony Jones, podkreśla: – Przybycie Polaków nie wpłynęło źle na mój interes. Nigdy nie miałem żadnych kłopotów. Tutaj każdy jest mile widziany. Takie są realia. Czasy się zmieniają. Albo się przystosujesz, albo odpadasz z gry. (AS)