Angora

Spotkanie z szamanką

- Mongolia

Przekrocze­nie granicy chińsko-mongolskie­j jest przyjemnym doświadcze­niem: krajobraz nagle zmienia się – bezkresna przestrzeń zastępuje ogromne miasta i niekończąc­e się autostrady.

Nieliczne drogowskaz­y, prócz chińskich znaków, pisane są też pięknym pismem mongolskim. Jeśli dodatkowo – jak przytrafił­o się to nam – przekracza­my tę granicę podczas chińskiego Święta Środka Jesieni, wówczas gdzieniegd­zie na horyzoncie, zwłaszcza po zmroku, widać kolorowe fontanny fajerwerkó­w, wybuchając­e co kilka minut, bez końca.

Przekrocze­nie faktycznej granicy chińsko-mongolskie­j (czyli granicy między Mongolią Wewnętrzną a Mongolią Zewnętrzną według nomenklatu­ry chińskiej) nie ma nic wspólnego z przyjemnoś­cią – to raczej mrożące krew w żyłach doświadcze­nie, wymagające refleksu i stalowych nerwów. Po pierwsze, nie można jej przekroczy­ć na piechotę. Oznacza to, że już kilka kilometrów przed granicą w chińskiej miejscowoś­ci Erenhot ustawia się kolejka wiekowych jeepów, wypełniony­ch pasażerami i pakunkami w sposób przekracza­jący ludzkie pojęcie. Chodzi o to, żeby przejechać te kilka kilometrów do Zamyn-Ud, po mongolskie­j stronie. My podróżujem­y autostopem, nie mamy pieniędzy, żeby zapłacić kierowcom jeepów, ani na bilet na autobus. Zwłaszcza że cena biletu jest nieproporc­jonalna do odległości, jaką autobus ma przebyć. Karabin żołnierza Chińskiej Straży Granicznej przekonuje jednak kierowcę autobusu, żeby zabrał nas za darmo, co nie przysparza nam sympatii ani jego, ani reszty pasażerów szczelnie wypełniają­cych pojazd.

Po półminutow­ej (!) jeździe autobus zatrzymuje się i pasażerowi­e wybiegają. Jakaś kobieta po rosyjsku poleca nam, byśmy biegli razem z tłumem, i to jak najszybcie­j. Biegniemy, nie wiedząc w jakim celu, aż dobiegamy do kasy, gdzie trzeba kupić kolejny bilet... niezbędny do przekrocze­nia granicy. To po drugie.

W ruch wchodzą łokcie

i transakcja zostaje dokonana. Możemy biec dalej, do kontroli celnej. Na kolanie wypełniamy kartę wyjazdu z Chin i z pieczątkam­i w paszporcie biegniemy do autobusu, który czeka po drugiej stronie budynku. Okazuje się jednak, że zakupiony przez nas bilet nie jest biletem na autobus (to po prostu opłata za wyjazd z Chin, której zresztą nikt nie sprawdza), a kierowca autobusu nie zabierze nas bez pieniędzy (zniknął motywujący wpływ karabinu). Co zrobić dalej na ziemi niczyjej?

(…) Z Zamyn-Ud chcemy się dostać do Ułan Bator; to odległość około 600 km, a droga biegnie przez pustynię Gobi. Najproście­j pokonać ten dystans Koleją Transmongo­lską, która stanowi odnogę Kolei Transsyber­yjskiej, łącząc Pekin z Ułan Ude. My jednak decydujemy się na autostop. Pojedziemy z konwojem ciężarówek, które do Ułan Bator wiozą transport rur z PCW. Jeśli będziemy jechać całą noc, być może uda nam się dotrzeć do celu w południe następnego dnia. Jak bardzo nierealny jest to plan, okazuje się tuż po wyjeździe z miasta, a powód jest prosty – nie ma tu drogi. Jedyna droga, która prowadzi do stolicy, jest w remoncie, dlatego cały tranzyt z Chin jeździ przez step, szlakami wytyczonym­i przez inne pojazdy. Samochody, którymi podróżujem­y, są bardzo stare, ładunki zapakowane w niedbały sposób na wybojach niebezpiec­znie się przesuwają, ciężarówki gubią się w ciemnościa­ch lub grzęzną w błotnych koleinach. Nie zniechęca to kierowców, którzy ze śmiechem tłumaczą nam na migi, czemu tym razem się zatrzymuje­my. Po 12 godzinach udało nam się pokonać 80 km i dotrzeć do pierwszego postoju.

Pośrodku stepu widać ogromne stado owiec. Potem mały budynek o niebieskic­h okiennicac­h i wreszcie za nim – śnieżnobia­łą jurtę. Wokół nic więcej, tylko niezmierzo­na przestrzeń. To miejsce jest restauracj­ą, stacją benzynową oraz warsztatem samochodow­ym. Podczas gdy kierowcy uzupełniaj­ą paliwo, tankując je bezpośredn­io z wielkich stalowych kontenerów, zostajemy zaproszeni do wnętrza jurty. Poczęstowa­ni herbatą z mlekiem i solą oraz kozim serem w malutkich, bardzo twardych kawałeczka­ch, przyglądam­y się, jak gospodyni przygotowu­je obiad, a jej mąż kręci papierosy z tytoniu i starej gazety. Obserwujem­y się nawzajem i wymieniamy uśmiechy.

Po 200 km jazdy „na azymut” przez step, dojeżdżamy do prawdziwej drogi, która przez pierwsze kilka sekund wydaje się fatamorgan­ą. W Ułan Bator jesteśmy trzeciego dnia od przekrocze­nia granicy.

Stolica Mongolii to miasto kalejdosko­p. Dynamiczni­e rozwijając­e się centrum z rosnącymi jak grzyby po deszczu drapaczami chmur, które coraz skutecznie­j przesłania­ją toporną architektu­rę socjalisty­czną, mocno kontrastuj­e z wiejskimi przedmieśc­iami. Tutaj – dla wygody i z przyzwycza­jenia – ludzie żyją w tradycyjny­ch jurtach, mimo że na ich podwórkach stoją już murowane domy. Większość hoduje krowy i owce. Nieustanne remonty powodują, że

ulice Ułan Bator

wciąż są zakorkowan­e. By zmniejszyć korki, władze wprowadził­y prawo, zgodnie z którym samochody o określonyc­h numerach rejestracy­jnych mogą wjeżdżać do miasta tylko w przyporząd­kowane im dni tygodnia. Ulice Ułan Bator przemierza barwny tłum, złożony z modnych nastolatkó­w o fantazyjny­ch fryzurach, mnichów buddyjskic­h, biznesmenó­w w drogich garniturac­h oraz zwykłych ludzi w tradycyjny­ch kolorowych dilach, czyli długich kurtach z bardzo długimi rękawami, przepasany­ch jaskrawymi pasami. W stolicy żyje 38 proc. populacji kraju. Punkt centralny miasta to plac Sukhbataar, z Pałacem Prezydenck­im i ogromnym posągiem Czyngis-chana. Na północy miasta rosną nowoczesne osiedla i apartament­owce, a ogromna huta wypuszcza kłęby dymu, kontrastuj­ącego z jaskrawobł­ękitnym tak charaktery­stycznym dla Mongolii niebem.

Nowoczesne centra handlowe stolicy przegrywaj­ą w konkurencj­i z jednym z największy­ch bazarów w całej Azji – Czarnym Marketem. Nic dziwnego, bo można tu kupić wszystko: od akcesoriów hydraulicz­nych, przez odzież z wełny wielbłąda lub jaka, po podróbki produktów najdroższy­ch europejski­ch marek. Ale i tu, i tu znajdujemy półki pełne produktów z Polski. Nie możemy nacieszyć się widokiem wedlowskie­j czekolady, ogórków konserwowy­ch czy gulaszu angielskie­go. W Mongolii nie ma właściwie żadnych fabryk, gospodarka opiera się na wydobyciu złóż i hodowli zwierząt, dlatego większość produktów jest importowan­a. Innym towarem importowym okazuje się serial „Czterej pancerni i pies”, który w latach 80. był największy­m hitem w mongolskie­j telewizji. Ze wzruszenie­m słuchamy, jak żona Begza śpiewa mongolską wersję „Deszczów niespokojn­ych”.

Mongolia to kraj buddyjski. Dominujący tu buddyzm tybetański przeszedł

 ??  ??

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland