Tajny lekarski pakt
Można powiedzieć, że zmowa częstochowskich lekarzy była tylko rozwinięciem zasady muszkieterów „jeden za wszystkich, wszyscy za jednego”. I że każda grupa zawodowa może walczyć o swoje. Tylko że w tej walce zakładnikami lekarzy byli ich pacjenci.
Nie są wprawnymi kłamcami. Zaskoczeni szukają słów, kluczą, po chwili zaprzeczają sami sobie. Wystarczy jedno hasło, by większość lekarzy częstochowskiego szpitala wojewódzkiego im. Najświętszej Maryi Panny nagle traciła rezon. Idę długimi korytarzami największej kliniki w regionie i od dwóch godzin zadaję to samo pytanie: – Czym jest właściwie to „porozumienie”? Nie wie pan jakie? Lekarskie porozumienie. Tajne porozumienie.
Najczęstsze odpowiedzi to: zbywająca: „Nie wiem, muszę już iść”; filozoficzna: „Różne są porozumienia”; oficjalna: „Odsyłam do naszych szefów” i nerwowa: „Kto wam pozwolił tu wejść?!”. Na schodach zaczepia nas uśmiechnięty młody doktor, zobaczył kamerę: – W czym mogę pomóc, co robicie? Jak tylko dobry materiał o naszym szpitalu, to pytajcie! – Jest pan członkiem porozumienia?
Twarz rozmówcy tężeje w ułamku sekundy: – Aaa... Przepraszam, obowiązki.
Kolejny lekarz długo się waha, nim zatrzaśnie nam przed nosem drzwi:
– Jest pan członkiem porozumienia? – Chyba tak... – Jak to chyba? Doktor uśmiecha się szelmowsko: – Właściwie to... nie pamiętam – i w końcu znika za drzwiami.
Porozumienie, czyli zmowa
Dokument, który leży przede mną, ma ledwie trzy strony i właściwie jest wzorem, blankietem, który trzeba dopiero uzupełnić nazwiskiem i podpisem kolejnego lekarza przystępującego do „porozumienia”. Nie ma w tym nic dziwnego: anonim, który go przesłał, przeczytał wcześniej uważnie paragraf dziewiąty umowy: „Każdy z lekarzy zobowiązuje się do zachowania w tajemnicy wszelkich informacji, o których dowiedział się w związku z zawarciem niniejszego Porozumienia (...)”. Przeczytał też paragraf szósty: „W przypadku naruszenia przez któregokolwiek z lekarzy postanowień niniejszego Porozumie- nia, tenże lekarz zobowiązuje się do zapłaty kary umownej w kwocie stu tysięcy złotych (...). Obowiązek zachowania w tajemnicy wyżej wymienionych informacji obowiązuje przez okres 10 lat (...)”.
Ostatni punkt umowy: „Porozumienie zostało sporządzone w 182 egzemplarzach, po jednym dla każdego z lekarzy”. Słowo „pacjent” nie pojawia się w dokumencie ani razu. Najkrócej mówiąc, w umowie chodzi o pieniądze, lekarskie pieniądze. Przekładając z prawniczego na polski, lekarze pota- jemnie umówili się, że wszyscy odmówią jakichkolwiek mniej korzystnych warunków zatrudnienia niż te, na których pracują obecnie w częstochowskim szpitalu. W razie próby zakwestionowania ich zarobków przez dyrekcję, postawią ją pod ścianą: złożą jednocześnie wypowiedzenia z pracy. Ściślej: złoży je ich przedstawiciel, któremu już teraz, na wszelki wypadek, przekazali odpowiednie pełnomocnictwo. Zgodnie z paragrafem trzecim jest to pełnomocnictwo „nieodwoływalne”.
Na tym nie koniec: jeśli dyrekcja powie „sprawdzam” – nie pokaja się na czas i złożone wypowiedzenia dojdą do skutku – lekarze uczestnicy tajnego paktu umówili się, że wrócą do szpitala tylko wszyscy razem, tylko na dotychczasowe stanowiska i tylko wówczas, gdy każdy dostanie o 10 proc. wynagrodzenia więcej. Każdy z nich zobowiązał się też, że nie będzie na własną rękę prowadził żadnych rozmów z dyrekcją placówki i nie zatrudni się ponownie w szpitalu. Jeśli postąpi inaczej, reszta lekarzy może przypomnieć mu paragraf szósty: kara stu tysięcy złotych powinna wpłynąć na konto pozostałych członków paktu. Na blankiecie wpisano też datę: 30 marca 2012 roku. Uśmiecham się: wystarczyło zaledwie pół roku, by uczestnicy paktu przetestowali wymyśloną przez siebie broń. Okazała się zabójczo skuteczna.
„Parkitka”, czyli prawdziwe pieniądze
Aby zrozumieć, czemu częstochowscy lekarze tak żarliwie bronią dziś swego finansowego status quo, trzeba cofnąć się do 2007 roku i najpoważniejszego sporu środowiska medyków z dyrekcją placówki. Strajk lekarzy i ich odejście od łóżek, trudna ewakuacja pacjentów szpitala i nad- chodzące wybory parlamentarne – wszystko to doprowadziło do „rozejmu”. Wtedy dyrekcja i organ założycielski kliniki, czyli śląski Urząd Marszałkowski, ustaliły z protestującymi lekarzami nowy przedziwny system wynagrodzeń. Odtąd w szpitalu równolegle funkcjonują dwie rzeczywistości: pierwsza ma rację bytu tylko w dni robocze od godziny 7 do 15 – wtedy częstochowscy lekarze są etatowymi pracownikami szpitala, a za swoją pracę otrzymują miesięcznie od ok. trzech do pięciu tysięcy złotych. Od piętnastej do rana oraz we wszystkie dni wolne obowiązuje rzeczywistość zupełnie inna: przy łóżkach pacjentów pracownikami są już tylko pielęgniarki. Lekarze nagle stają się w większości funkcjonariuszami prywatnej spółki „Parkitka” (nazwa od dzielnicy miasta, gdzie mieści się szpital – red.), od której publiczny szpital... kupuje usługi własnych lekarzy. Lekarzy, którzy założyli tę spółkę i są jej udziałowcami. Szpital co roku organizuje przetarg (w ubiegłym roku wart kilkanaście milionów złotych) i tak się składa, że zawsze wygrywa go właśnie „Parkitka”. Oczywiście po godz. 15 wraz ze zmianą rzeczywistości zmieniają się też stawki: teraz lekarz z „Parkitki” z drugim stopniem specjalizacji może zarobić za dyżur nawet 2400 zł – tyle co pielęgniarka przez cały miesiąc.
Dzięki dwóm rzeczywistościom listy płac mogą lekarzom częstochowskiego szpitala pozazdrościć koledzy i koleżanki z podobnych placówek: medycy z pierwszej strony „rankingu” (miejsca od 1 do 38) zarobili w 2012 r. od 15 600 do 22 700 złotych miesięcznie. Znakomita większość z nich to udziałowcy spółki „Parkitka”. – Co to za absurd, że pan kupuje od prywatnej spółki usługi własnych pracowników? – pytamy Jarosława Madowicza, dyrektora szpitala, który nawet nie kryje, że system powstał w wyniku prostego szantażu: – Pewnie absurd, ale podczas protestu w 2007 r. lekarze umówili się z poprzednią dyrekcją, że nie będą pracować w systemie zmianowym. To nie jest przecież tak, że nie próbuję nic w tym systemie zmienić! W zeszłym roku duch zmian stał się w szpitalu na tyle widoczny, że lekarze postanowili sprawdzić wymyślony przez siebie system. Wicedyrektorem do spraw medycznych szpitala był wówczas ich kolega po fachu – Bronisław Morawiecki. Częstochowski szpital miał olbrzymie długi, a zadaniem Morawieckiego było przynajmniej ich ograniczenie. Zaczął wnikliwie sprawdzać, co dzieje się na szpitalnych oddziałach, zauważył m.in. olbrzymie zapasy leków, które powinny leżeć w szpitalnej aptece. Badał też system wynagrodzeń. I wtedy się zaczęło.
Dla dobra pacjenta,
czyli test
O jesiennym proteście głośno było w całym kraju. Pięciu stojących na czele buntu lekarzy częstochowskiego szpitala w każdym lokalnym medium uzasadniało trudną decyzję o rozpoczęciu sporu z dyrekcją. W skrócie: nie mogli dłużej czekać, pacjent cierpiał coraz bardziej. Lekarze wskazywali też winowajcę – był nim wicedyrektor do spraw lecznictwa Bronisław Morawiecki. Ale o tajnym „porozumieniu” ani słowa. – Nie będziemy pracować bez leków i sprzętu jednorazowego, przy ograniczeniach badań diagnostycznych i laboratoryjnych – wyliczała w TV Silesia dr Grażyna Cebula-Kubat. – To jest nasz sprzeciw wobec polityki oszczędności na wszystkim! – dodawał dr Piotr Przech. Oboje byli podpisani „Komitet Negocjacyjny”.
Znam ten termin, pada on przecież w tajnym „porozumieniu”: paragraf 3 zakłada wybór w tajnym głosowaniu pięciu jego członków.
Na biurko dyrektora trafiło z dnia na dzień 140 lekarskich zwolnień z pracy. Zegar zaczął odliczać trzy miesiące okresu wypowiedzeń.
– Naprawdę nie dałby pan rady... – nie zdążyłem dokończyć pytania, a dyrektor szpitala Jarosław Madowicz ucina: – Sprawdzaliśmy, po