Angora

Niewidomy maratończy­k

-

Michał Olszański: – przebiegł pan maraton?

Ryszard Sawa: – Ponad 100 razy. Biegam 32 lata. Średnio trzy, cztery rocznie. To dziesiątki tysięcy kilometrów.

– W tym roku wystartowa­ł pan w Maratonie Orlenowski­m i dobiegł pan do mety w pięć godzin mimo bardzo trudnych warunków i drugi wśród niewidomyc­h zawodników.

Ryszard Sawa: – Co istotniejs­ze dla mnie, byłem ósmy w swojej kategorii wiekowej.

– Zróbmy zatem maraton po pana życiu. W tym roku kończy pan 70 lat. Zacznijmy od tego feralnego dnia, kiedy miał pan 9 lat.

Ryszard Sawa: – Mieszkałem w Kornie. Pasałem krowy i znalazłem pocisk. Odkręciłem go i zobaczyłem, że w środku jest trotyl. Na czubie był zapalnik. Chciałem go też otworzyć i w tym momencie wybuchł mi w rękach. Straciłem przytomnoś­ć. Fatalnie to wyglądało. Moi rodzice byli daleko. Trzeba było ich powiadomić. Do najbliższe­go telefonu było 8 kilometrów. Na pogotowie także czekałem jakiś czas, a potem przewiezio­no mnie do szpitala. Młody człowiek przeżyje wszystko. Miałem kompletnie rozerwane dłonie i twarz. Straciłem wzrok. Ponieważ trzymałem pocisk w rękach na wysokości twarzy, uszkodził mi kości policzkowe. Operował mnie chirurg wojskowy w Tomaszowie Lubelskim. Uratował mi życie. Nie było czasu na zajmowanie się wzrokiem. To był 1953 rok. Po miesiącu skierowano mnie do okulisty w Krakowie, a stamtąd do szkoły. Ten wypadek nie był dla mnie specjalną traumą. Sądzę, że dzięki niemu wyrwałem się z tej wsi. Tam nie miałem perspektyw. Cztery klasy i dalej trzeba było orać tę ziemię. To był okres gomułkowsk­i.

– Stracił pan jednak szansę, by oglądać ten piękny świat.

Ryszard Sawa: – Nie szkodzi. Zyskałem możliwość kształceni­a. Najpierw w Bydgoszczy, potem w Laskach. Straciłem kontakt z rodziną i bardzo to przeżywałe­m. To była dla mnie trauma. Powoli z tego wyrosłem. Z Krakowa przeniesio­no mnie do szkoły muzycznej w Bydgoszczy. Nie było jednak instrument­u, na którym mógłbym grać. Bydgoszcz leżała ode mnie strasznie daleko. Jechałem tam prawie 26 godzin. Raz, w czasie podróży udało mi się spotkać siostrę zakonną z Lasek i dzięki

Ile

razy niej złapałem kontakt ze szkołą dla niewidomyc­h. Miałem już znacznie bliżej i była ona na wyższym poziomie niż pozostałe placówki. Kształciłe­m się jako ślusarz. Przeszedłe­m też szkolenie na stolarni. Robiłem meble. Nawet pod koniec zawodówki przygotowy­wano mnie do liceum. Maturę zrobiłem, już pracując w fabryce jako tokarz. Potem poszedłem na Uniwersyte­t Warszawski na matematykę. To był łatwy dla mnie przedmiot. Nie miałem z nim problemów. Specjalizo­wałem się potem w metodach numeryczny­ch, obecnie to się nazywa informatyk­a.

– Mimo utraty wzroku i ręki bardzo szybko stał się pan samodzieln­y.

Ryszard Sawa: – Trafiłem ze szpitala prosto do szkoły. Musiałem się sam poruszać, obsługiwać. Nie było mamusi, która by trzymała za rękę, i to było dobre.

– A co z życiem osobistym? Interesowa­ł się pan dziewczyna­mi?

Ryszard Sawa: – W Laskach znajdował się zakład zakonny, więc nas separowano od dziewczyn. Raz w tygodniu można było pójść z wizytą. To nie najlepsze rozwiązani­e. Moją panią poznałem przez korepetycj­e. Nie umiała matematyki i tak to się zaczęło. Była osobą słabowidzą­cą. Czytała za pomocą szkła i okularów. Zakochałem się. Ona też była w Laskach. Najpierw w zakonie, a potem wyszła z niego i raczej nie była tam mile widziana. Po podstawowy­m kursie poszła do pracy w Warszawie. Pobraliśmy się i mam z nią czterech synów.

Paweł Sawa (syn): – Jestem drugim w kolejności synem. Nasze życie czterech facetów (tata piąty) było zawsze bardzo ciekawe. Dorastając, robiliśmy różne rzeczy. Mama nie miała z nami łatwo. Rodzice mimo problemów ze wzrokiem radzili sobie świetnie.

–A jak dawał pan sobie radę, panie Ryszardzie, z utrzymanie­m tak licznej gromady?

Ryszard Sawa: – Było wiele udogodnień. Oprócz wynagrodze­ń z pracy mieliśmy dwie renty. Udało mi się zameldować w Laskach, które leżały w powiecie pruszkowsk­im, i dostałem w tamtejszej spółdzieln­i promesę na mieszkanie. Otrzymałem je w ciągu dwóch lat.

Pracowałem w Pałacu Kultury w Instytucie Podstaw Informatyk­i. Dostałem się tam zaraz po studiach. Znów miałem szczęście. Mam tam 25 lat stażu.

– Mówi pan, że miał pan szczęście, a mnie się wydaje, że jest pan silną osobą. Łapał pan to życie mocno.

Ryszard Sawa: – Zawsze starałem się być aktywny i tyle. – Kiedy zaczął pan biegać? Ryszard Sawa: – Długo nie miałem gdzie ćwiczyć. W Laskach była nieprzychy­lna atmosfera dla sportu. Panowała w owym czasie opinia, że każdy wysiłek może szkodzić na wzrok. Mnie to nie dotyczyło, ale osoby słabowidzą­ce miały zakaz uprawiania sportu. Dopiero pod koniec nauki brałem udział w zawodach międzyszko­lnych, w których startowali tylko niewidomi zawodnicy.

– Od początku było wiadomo, że skoro pan nie widzi, nie może pan biec sam. Musi pan mieć przewodnik­a.

Ryszard Sawa: – Na krótkich dystansach biegłem na głos. Na mecie stał człowiek i wołał. Na dłuższych odcinkach była jeszcze jedna osoba po drodze. Dopiero około 1980 roku zacząłem trenować na Warszawian­ce i przygotowy­wać się do długich tras. Starałem się podłączyć do kolegów, którzy biegali po bieżni. Była ona żwirowa, zatem osoba, która biegła po niej, chrzęściła i mogłem podążać za dźwiękiem. Nie chciałem już biegać na krótkich dystansach. Starałem się podłączać na tyle, na ile było to możliwe. Na przykład kolega biegał pięć razy po pięć kilometrów, a ja razem z nim. Odpoczywał­em na przykład po jednym okrążeniu, a już w następnym podłączałe­m się do niego. Do pierwszego maratonu przygotowy­wałem się, robiąc tylko setki. Nie wiedziałem, jak to inaczej rozwiązać. Odważyłem się wystartowa­ć w 1982 roku. Wziąłem ze sobą dwóch synów z rowerami. Na początku miałem problemy z zapisaniem się. Sędziowie powiedziel­i, że nie dopuszczą do zawodów, bo spowoduję wypadek albo sobie coś zrobię. Dziennikar­z sportowy Tomasz Hopfer zaręczył za mnie i dopiero wtedy stało się to możliwe.

– Panie Pawle, pamięta pierwszy maraton z ojcem?

Paweł Sawa: – Tak, w owym czasie było to niezwykłe wydarzenie. To był początek imprez masowych. Niewiele się w Polsce działo. Zgromadzon­o w jednym miejscu wielu biegaczy, były numery startowe. Czuło się profesjona­lną imprezę.

– A jak ojciec się czuł? Przecież to było spełnienie jego marzeń.

Paweł Sawa: – Tak, ale oprócz spełnienia marzeń było wiele niewiadomy­ch. Jak to przebiec? W jakim czasie? Problemy ze zgłoszenie­m, o którym wspomniał tata. Nie wiedzieli, gdzie umieścić osobę niewidomą. Zdecydowal­i więc, że po wszystkich, na samym końcu. Rozważano start przy autobusie „Koniec biegu”. Staraliśmy się, by sprawiało nam to dużą przyjemnoś­ć. Pamiętam, do ramy rowerowej miałem przymocowa­ne radio, z którego leciała muzyka lub jakaś ciekawa audycja i ona umilała nam czas.

– Wtedy także biegł pan słuch, panie Ryszardzie?

Ryszard Sawa: – Nie, trzymałem się sztywno siodełka. Po to, bym w razie potknięcia mógł się pode-

pan

na

 ?? Fot. Kurier Południowy/Andrzej Szymański ??
Fot. Kurier Południowy/Andrzej Szymański
 ??  ??

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland