Czynniki towarzyskiej popularności
Uszczęśliwiacze ludzkości
dzy publicznej. Możliwości naprawy ważnych dziedzin funkcjonowania państwa zawarte są w ludziach, czyli w edukacji, w wychowaniu. Kwestią do załatwienia od zaraz jest, na ile tylko się da, uzdrawianie stosunków międzyludzkich.
Nie da się tego uczynić bez zwiększenia troski o słownictwo, o kulturę języka. Rynsztokowy sposób wypowiadania się nie sprzyja kształtowaniu właściwych osobowości (...).
Nie jestem atrakcyjna towarzysko. Przyznaję to z pokorą, bez żalu, jako element mojej osobowości, jako że człowiekowi do szczęścia konieczna jest samoakceptacja. Nie jestem atrakcyjna towarzysko, bo:
– nie palę, a jak wiadomo, palenie jest czynnikiem zbliżającym ludzi do siebie. W szkole na przerwach między lekcjami, w pracy w czasie przerw na drugie śniadanie wychodzi się czy to na tyły budynku, czy to do toalety, częstuje się współtowarzysza marlboro czy innym camelem, i wdychając opary tytoniu, nawiązuje się rozmowę. Często tematem takiej konwersacji jest osoba trzecia – w przypadku szkoły nauczyciel/ka, kolega/koleżanka, a w przypadku zakładu pracy – również kolega/koleżanka, a nade wszystko szef.
Jako że po papierosy często sięga się w chwilach stresowych, są one pretekstem do zwierzeń, w czym podpadły nam owe osoby trzecie, o których wspomina się w rozmowie. Zwykle używa się przy tym słów, akceptowanych co prawda przez coraz większą liczbę ludzi, lecz wciąż uznawanych za niecenzuralne.
Nie przepadam za piwem, nie piję wódki i nie uczęszczam do takich miejsc jak bary czy puby, a jak wiadomo zamiłowanie do napojów wysokoprocentowych sprzyja nawiązywaniu kontaktów towarzyskich. Oblewa się zdane egzaminy, przyjęcie do pracy, awans w pracy, urodziny, imieniny. Smutne wydarzenia również przeżywa się przy kuflu piwa, kieliszku wódki czy wina, gdyż alkohol może i odbiera człowiekowi władzę nad językiem, ale i otwiera przed bliźnimi, powodując, że mówi się rzeczy, o których nigdy nie wspomniałoby się po trzeźwemu.
Stan znietrzeźwienia alkoholowego powoduje z kolei, że jest się zabawniejszym, dowcipniejszym, chodzi się zygzakiem, wywołując tym salwy śmiechu. Zyskuje się dzięki temu opinię świetnego gościa, duszy towarzystwa, z którym zawsze można się napić. A ile zostaje wspomnień po takich zakrapianych alkoholem imprezach? Wspólne przeżycia łączą ludzi, więc ktoś, kto w nich nie uczestniczył, nie wydaje się tak bliski.
Niezbyt interesuję się życiem innych ludzi, zwłaszcza ich układami romansowymi, rodzinnymi i towarzyskimi, w związku z czym udział w takich rozmowach na dłuższą metę byłby dla mnie zawstydzający. A na krótszą? No cóż, wszyscy to robimy, jednak trzeba we wszystkim zachować umiar, również w obgadywaniu bliźnich.
Posługuję się co prawda słownictwem wciąż uznawanym za niecenzuralne, ale w stopniu znacznie mniejszym niż większość. Faktem tym wywołałam kilka razy konsternację wśród szkolnych koleżanek i kolegów. Nic w tym dziwnego, skoro z badań przeprowadzonych przez ogólnokrajową gazetę codzienną wynika ( w pewnym uproszczeniu), że społeczeństwo bardziej ceni sobie potoczny język, którego używanie uważa za przejaw autentyczności i szczerości, niż tzw. kwiecistą mowę. W związku z tym, że rzadko używam słów najczęściej występujących w mowie potocznej, zapewne jestem postrzegana jako mało autentyczna, a więc i nie wzbudzam zaufania.
Podobno ludzie w gruncie rzeczy nie lubią, gdy jest się całkowicie szczerym, zwłaszcza w wypowiadaniu osądów na ich temat. Swoim stylem wypowiedzi może i nie powoduję, że płaczą, a potem, dotknięci do żywego omijają mnie szerokim łukiem, ale mój brak ogłady, ściśle związany z brakiem dyplomacji, nieraz powodował niepożądaną w szerszym gronie towarzyskim konsternację.
Wynika więc z powyższego, że na własne życzenie ograniczyłam sobie możliwość zdobycia popularności towarzyskiej. Ale nie czuję się samotna. Unikając imprez, na których obowiązkowo należy zalać robaka, a także zwierzeń w oparach tytoniu, może i nie zdobywam nowych przyjaciół, ale za to zyskuję na zdrowiu. Ograniczając używanie niecenzuralnego słownictwa, może i nie zyskuję na autentyczności, ale za to mam szerszą perspektywę w postrzeganiu i opisywaniu świata. A nie rozmawiając o życiu osobistym osób trzecich, może i wyłączam się z głównego nurtu bieżących wydarzeń towarzyskich, ale za to mam czystsze sumienie. Podobnie, gdy mówię to, co myślę.
No bo czy warto aż tak siebie poświęcać, by inni nas polubili?
Było ich wielu. Dla przykładu sięgnijmy tylko do minionego stulecia. Pierwszy z nich to ikona rewolucji roku 1917, nazywanej w dobie PRL-u Wielką Socjalistyczną Rewolucją Październikową. Jego pomniki stoją jeszcze na wschód od Polski. Kolejny to kandydat na duchownego, a później – odziany w wojskowy uniform – generalissimus z sumiastym wąsem. Następny – malarz pokojowy, żołnierz walczący w pierwszej wojnie światowej, kapral, a po roku 1933 – polityk i „wizjoner”. Jego cechy szczególne to „fryzjerski” wąsik, niezwykle ekspresywna retoryka i gestykulacja. Próby urzeczywistnienia jego wizji pochłonęły pięćdziesiąt milionów istnień ludzkich.
Starsi poznali z autopsji piekło, jakie im zgotowali ci „wizjonerzy”. Młodzi, na szczęście, znają je tylko z rodzinnych wspomnień i z lekcji historii (która, niestety, nie jest nauczycielką życia).
Każda epoka ma swoich „uszczęśliwiaczy”, każda obdarza ich kredytem zaufania, bo obiecują wszystkim wszystko. Każda też płaci potem cenę najwyższą. Obietnice pozostają tylko obietnicami, a piękne wizje świata sprawiedliwości, dostatku i szczęścia się nie spełniają. My już dzisiaj wiemy, że realizacja marzeń o powszechnej szczęśliwości io raju na ziemi skończyła się dymiącymi krematoriami, zsyłkami, przesiedleniami, łagrami i tysiącem innych tragedii. Tę wiedzę zawdzięczamy nie tylko naszym rodzicom i dziadkom, lecz także prozie Borowskiego i Nałkowskiej oraz poezji Herberta i Różewicza.
Polityczni maniacy mają jednak to do siebie, że potrafią właśnie z uporem maniaka dążyć do realizacji swoich urojeń i są głusi na wszelkie argumenty. Oni po prostu wiedzą swoje, oni wiedzą najlepiej.
Dzisiaj do takich rozpoznawalnych postaci polskiej polityki należy siwowłosy i łysawy starszy pan w muszce, z wąsem (dawniej z bródką), mówiący dużo i szybko, chociaż z fatalną dykcją, z grymasem i z nosowo-brzuchomówczą nutką. Od lat roztacza on swoje wizje uszczęśliwienia Polaków. Od lat powtarza też swoje prawdy objawione, będące jakoby doskonałymi receptami na wszystkie społeczne i gospodarcze problemy. Dla jednych jest to postać z gatunku politycznych marionetek i polityków kanapowych. Dla innych – młodych, niecierpliwych, gniewnych i żyjących w poczuciu wykluczenia – polityczny geniusz, mający w zanadrzu gotowe i cudowne sposoby na uzdrowienie oraz uszczęśliwienie ludzkości. On sam pragnie uchodzić za intelektualistę, dżentelmena i człowieka honoru. To jednak tylko marna poza. Rękoczyny nie są przecież domeną ani bronią intelektualistów i dżentelmenów, ani tym bardziej ludzi honoru. Są one argumentem, po który sięgają zwykle niezrównoważeni prostaczkowie. Incydent, którego ofiarą padł Michał Boni, nie pozostawia wątpliwości i złudzeń co do tego, kim jest Janusz Korwin-Mikke. Dla własnego dobra i dla dobra wyborców ludzie tego pokroju i tego formatu powinni trzymać się z dala od polityki.
Ów pan obiecuje „wielki reset i nowe otwarcie”, czyli społeczno-gospodarczy darwinizm. Według tej teorii – lepiej przystosowani, silni, wytrwali i konsekwentni – przetrwają i zrobią kariery. Słabi, leniwi i nieudolni – odpadną. Będzie wreszcie porządek, ład społeczno-gospodarczy, poczucie sprawiedliwości, szczęścia i spełnienia. Stanie się to tym prędzej, im prędzej rozwalimy „europejski kołchoz”, który sztucznie podtrzymuje byty kalekie, chore, nieudolne. Jakże „spójna, jasna i logiczna” to koncepcja! Oto wkraczamy w nowy, prawdziwie szczęśliwy i sprawiedliwy etap dziejów. Wszyscy sceptycy i malkontenci – precz! Wszyscy przeciwnicy – won! Oto czas wielkiego przełomu, przemiany i odnowy. Selekcja i dobór naturalny – jak u Darwina – są konieczne!
Już bylibyśmy skłonni ulec tej kuszącej wizji, lecz wewnętrzny głos podpowiada, że to jakaś koszmarna paramnezja. To już było. Pozostały blizny i rany, które nigdy się nie zabliźnią. Po Oświęcimiu i Katyniu sielska wizja świata już nie wróci. „Eksperymentatorzy” i „wizjonerzy” tacy jak Lenin, Stalin i Hitler nie naprawili świata i nie uszczęśliwili ludzkości. Ich nawiedzeni następcy oraz naśladowcy także tego nie uczynią, bo raj na ziemi to czysta utopia. Kto chce w całej jaskrawości ujrzeć darwinizm przeniesiony na grunt społeczny, niech sięgnie po wiersz „Ocalony” Tadeusza Różewicza. Dowie się stamtąd, że: „Człowieka tak się zabija jak zwierzę”. Oczyma poety zobaczy „furgony porąbanych ludzi/którzy nie zostaną zbawieni”. Zrozumie ku swemu przerażeniu, że: „Pojęcia są tylko wyrazami/cnota i występek/prawda i kłamstwo/piękno i brzydota/męstwo i tchórzostwo”.
Czy pomyślał o tym J.K.-M.? Czy marzy o uruchomieniu mechanizmów, które przeniosą nas do takiego właśnie świata? Jeżeli tak, to będzie musiał wybrać się tam samotnie. Nie pójdą z nim nawet młodzi, chwilowo pozostający pod wrażeniem, że jest on jedynym mądrym i sprawiedliwym.
Wobec tego wołamy: „Panowie w wojskowych uniformach, panowie w muszkach i krawatach, panowie, którzy macie gotowe recepty na uszczęśliwienie ludzkości – nie urządzajcie nam świata! Pozwólcie nam żyć w sposób, być może niedoskonały, lecz po prostu ludzki!”.