Kostrzyn Fashion
To, Kostrzyn Odrą żyje Przystankiem Woodstock, widać z daleka i na długo przed rozpoczęciem imprezy. Przygotowanie infrastruktury i otoczenia, budowa festiwalowego miasteczka, wzniesienie gigantycznych scen i namiotów zaczyna się parę tygodni wcześniej. Lokalna społeczność chętnie uczestniczy w działaniach związanych z Przystankiem, wiedząc, że napędza on koniunkturę miasta na cały rok. Tak przynajmniej twierdzą okoliczni mieszkańcy.
– Wspaniała impreza! Tak pięknie bawią się tu ludzie... A że trochę hałasują i nabałaganią, to się przecież posprząta – mówi z uśmiechem pan Mirosław. Choć pojawiają się też głosy negatywne. – Przystanek Brudstok – burczy pod nosem inny przechodzień.
To wszystko nie wpływa jednak na kolorowe masy ludzkie, które w początkach sierpnia hucznie, tłumnie i radośnie opanowują Kostrzyn i okolice. Najbardziej niecierpliwi woodstockowicze przybywają tu nawet na tydzień, dwa przed imprezą i oblegają wszystkie możliwe miejsca do spania i imprezowania. Olbrzymi camping na terenie festiwalu szybko przemienia się w skomplikowane, wielopoziomowe i różnokolorowe miasto namiotów, ustawionych jeden przy drugim. Przy czym tłumu tego nie tworzą jedynie ludzie młodzi – siwizna na skroniach uczestników to częsty widok. – Myśmy rozpoczynali tę historię 20 lat temu, teraz przejmują ją inni, ale cały czas chcemy w tym święcie uczestniczyć – tłumaczy mocno już szpakowaty mężczyzna w skórzanej kurtce i czerwonej bandanie.
Wszystkie drogi prowadzą nad Odrę
Na miejsce ludzie docierają, czym tylko się da. Wieloma samochodami, których długi sznur sięga w niektórych momentach granic miasta. Inni przybywają wypełnionymi po brzegi pociągami. W poprzednich latach bywały one tak nabite pasażerami, że wsiadało się przez okno. W korytarzu potrafiły leżeć dwie warstwy ludzi, na których wskakiwali kolejni, co notabene nie przeszkadzało wszystkim w przedniej zabawie. Tym razem było lepiej, bo PKP podstawiły przeszło 100 pociągów, nadając im dźwięczne imiona: „Stalowy Pęcherz”, „Jabol Pank” czy „Zaraz będzie ciemno!”. – Zamknij się! – odpowie gromko na to ostatnie hasło każdy woodstockowicz. Są jednak i tacy, którzy pielgrzymują, biegną lub przyjeżdżają na rowerze. A dwóch śmiałków z Lądu nad Wartą przypłynęło tratwą zbudowaną z palet. 400 kilometrów trasy pokonali w tydzień, a do wyprawy szykowali się przez cały miesiąc. Na terenie festiwalu stanęła też liczna Wioska Motocyklistów.
Pierwsze, co uderza po przyjeździe, to wszechobecny kurz, który włazi wszędzie – nie tylko do oczu i nosa – i odtąd zaczyna być nieodłącznym towarzyszem, pospołu z potem wyciskanym litrami przez palące słońce. Na ochłodę zdarzają się krótkie, acz ulewne deszcze, które ów pył przemieniają w tak lubiane przez woodstockowiczów błotko. – Co się pochlapie, to się oddrapie – puentuje uśmiechnięty od ucha do ucha i tak też usmarowany błotem Mikołaj.
Druga rzecz to nieprzebrany, niepoliczalny, wielobarwny tłum mieniący się, przelewający i wirujący bez ustanku po całym terenie festiwalu. Według oficjal-
Woodstockowicze to mistrzowie kreatywności i fantazji przy doborze imprezowych przebrań i akcesoriów – najczęściej wykonywanych własnoręcznie. Różnorodność i pomysłowość rodzajów, kolorów oraz form strojów, jakie nakładają na siebie, zaskakuje i bawi, ale też napełnia podziwem dla starań autorów. Tak jak w przypadku „rycerzy” odzianych w zbroje misternie splecione z kapsli od piwa – wyrabiane na miejscu. Albo