Ślady kawy na stronicach
Na pewno zgodzicie się ze mną, że znacznie chętniej pozbywamy się rzeczy nieładnych, zużytych, zniszczonych, których nie można pokazać gościom. Wdzięczą się więc na półkach kolorowe nowości, a prawdziwe rarytasy często spoczywają na pawlaczu albo i na strychu – zbyteczne, niekochane, zapomniane, podniszczone.
Barbarzyńcy, którzy nigdy nie wrzuciliby do ogniska nielubianych tomów, ślinią palce przewracając stronice, zostawiają na papierze plamy od kawy, zaginają rogi, zamiast używać eleganckich zakładek. Wyrywanie ilustracji ma, niestety, bardzo długą tradycję i już w czasach staropolskich zdarzali się podejrzani kolekcjonerzy w ten sposób kaleczący piękne woluminy. Wyjątkowo niebezpiecznym, wręcz barbarzyńskim wynalazkiem jest kolorowy mazak. Niektórzy używają go do podkreślania notatek na odbitkach kserograficznych, lecz co bardziej nonszalanccy czytelnicy mażą po prostu na książkach. Nie zawsze własnych, niestety…
Dawni bibliotekarze umieszczali na tomach przeznaczonych do wypożyczenia apel do czytelnika – może staroświecki, ale bardzo wzruszający. W nieco zmienionej formie rozpowszechniają go bibliotekarze pracujący z dziećmi. Książka prosi więc małego użytkownika, by dotykał jej tylko czystymi rękami, nie przełamywał grzbietu i nie niszczył stronic, by nie czytał przy jedzeniu i nie przechowywał na podłodze. Tę ostatnią prośbę czasem trudno spełnić, bo gdy półki uginają się pod ciężarem cennych tomów, nie ma chyba innego wyjścia?
Dawniej książki naprawiano. Właściciele prywatnych księgozbiorów, a nawet i panie bibliotekarki robiły to na ogół dość amatorsko, używając głównie kleju i przezroczystej taśmy samoprzylepnej. No cóż, ocalono w ten sposób niejedną pozycję, chociaż na pewno nie dodano jej uroku. Sam posiadam głęboko schowane kalekie tomy, z którymi jakoś nie umiem się rozstać. Czy nie zauważyliście, że litość to uczucie znacznie silniejsze niż miłość?
Najnowsza historia uczy nas, że barbarzyńcy buszujący w książkach posługują się nie tylko ogniem, nożycami i brudnymi palcami, ale i komputerem, internetem, pocztą elektroniczną. Nie mam już miejsca na półkach, podróżuję niewiele, a więc książka w postaci cyfrowej to dla mnie wymarzone rozwiązanie. Upycham te cuda na płytach i w pamięci przenośnej, ostatnio coś ciekawego znalazłem nawet na karcie aparatu fotograficznego. Ponieważ lubię mieć książki „przy sobie”, a nie w sieci, do której dostęp mogą mi zamknąć kiedyś hakerzy albo władcy jakiegoś totalitarnego królestwa, przy okazji ściągania plików poczyniłem nieco obserwacji.
Po pierwsze, internet rozwija w nas podejrzliwość. Nie chcecie kupować e-booków, bo książek w postaci elektronicznej nie czytacie, tylko je przeglądacie. Nie chcecie kupować, bo nie znacie autora, a tytuł brzmi niezbyt zachęcająco. Wreszcie – last but not least – nie kupujecie, bo nie macie pieniędzy. Oferta „darmowych e-booków” wydaje się kusząca, lecz kiedy już z niej skorzystamy, okazuje się nagle, że „darmowe” wcale nie jest darmowe! Bo trzeba wysłać pod wskazany numer impuls, adres albo dowód wpłaty. Jak coś dajemy za darmo, to nie mamy prawa żądać nawet grosika!
Po drugie, internet może nas doprowadzić do furii, gdy oto zamiast wymarzonego tomu ściągnęliśmy jedynie okładkę! Oczywiście, zdarza się, że dodano do niej parostronicowy fragment. Ja takich pozycji programowo nie czytam i usuwam zaraz do kosza na śmieci (to tak, jakbyś książkę spalił, podpowiada mi znajoma, ale jej nie wierzę).
Po trzecie, internetowe poszukiwania dobrze wpływają na nasze poczucie humoru – na przykład wówczas, gdy okazuje się, że plik zatytułowany tak samo jak akademicka monografia zawiera… studenckie notatki! No cóż, może niektórzy podziękują Opatrzności za podobne znalezisko, ja tam z cudzej pracy nie lubię korzystać.
Buble elektronicznej epoki
Barbarzyńcami epoki elektronicznej stają się nie tylko zwykli internauci, ale dotyczy to nawet pewnych bardzo szanowanych instytucji. Pisałem ostatnio esej o pewnym raczej zapomnianym malarzu, który ma w swoim dorobku również wykłady i aforyzmy o sztuce. Wydawano je rzadko, więc są trudno dostępne – tym bardziej że artysta umarł prawie dwieście lat temu.
W polskich bibliotekach mało znalazłem, posługiwałem się więc głównie notatkami zrobionymi jeszcze w Londynie. Kompletne wydanie aforyzmów wygrzebałem wreszcie w internecie, zacząłem czytać i… zdziwiłem się może bardziej niż wówczas, gdy zobaczyłem w bibliotece numery czasopism postrzępione nożyczkami przez amatora kolorowych obrazków. W wersji elektronicznej poszukiwana książka miała okładkę, wstęp, lecz nie posiadała strony 13, 21, 29, 37, 45 i tak dalej – do samego końca. Co ósmej strony nie można było przeczytać, bo umieszczono tam ofertę handlową. Zapłać parę dolarów, a doczytasz książkę do końca.
Działanie elektronicznego wydawcy byłoby może zrozumiałe, gdyby chodziło o ochronę praw autorskich i nadzieję na komercyjny sukces – niestety, w tym przypadku naprawdę słabo uzasadnione.
– Marudzisz – mówi znajoma, a właśnie ściągnąłeś z sieci najzupełniej legalnie i w kilku formatach dzieła wszystkie Williama Hazlitta. Też umarł prawie dwa wieki temu i sprytni Anglicy postarali się, by jego dzieła dostępne były w sieci dla każdego, kto lepiej czy gorzej włada współczesną greką, czyli angielskim.
Może i my powinniśmy to zrobić z wielkimi polskimi klasykami. Z sieci bez trudu, za darmo i bez żadnego zagrożenia ze strony firm windykacyjnych i kancelarii prawnych ściągniecie sobie Pana Tadeusza, Dziady, Lalkę i Wesele. To bardzo dobrze, ale nie ma tam jednak do dziś ani Literatury słowiańskiej Mickiewicza w krytycznym wydaniu, ani kompletu Listów Krasińskiego, ani Kronik Prusa, ani nawet Polskiego słownika biograficznego, który w wersji elektronicznej już istnieje, ale nie jest dostępny dla każdego.
Zróbmy to, zróbmy to jak najszybciej, byśmy kiedyś nie zasłużyli na miano barbarzyńców.
Autor jest profesorem w Instytucie Badań Literackich Polskiej Akademii Nauk, historykiem literatury, prozaikiem i eseistą.