Snowden bis USA
Gdy dziennikarz brytyjskiego „ Guardiana” Glenn Greenwald zaczął w 2013 roku publikować supertajne dokumenty wykradzione przez Edwarda Snowdena, w gabinetach kierownictwa sił specjalnych USA deklarowano: nigdy więcej. Rok później szefowie agencji wywiadu usłyszeli koszmarną wieść: mamy Snowdena bis.
5 sierpnia na internetowej stronie The Intercept, założonej przez Greenwalda i filmowca Laurę Poitras, a finansowanej przez twórcę giełdy eBay, Pierre’a Omidyara, opublikowano dokumenty wywiadowcze opatrzone klauzulą „ tajne”. To o stopień niżej niż dossier Snowdena, lecz problem nie mniej bolesny i kłopotliwy dla władz Stanów. Ujawnione dokumenty obrazują rozmiary inwigilacji osób podejrzanych o koligacje z terrorystami.
Podejrzanych grupuje się w kilku kategoriach i każda ma własną bazę danych prowadzoną przez National Counterterrorism Center. Spośród 680 tys. ludzi, o których zbiera się dane, ponad 40 proc. nie ma żadnych „stwierdzonych afiliacji z ugrupowaniami terrorystycznymi”. Te 280 tys. osób, inwigilowanych i prześwietlanych bez konkretnych podstaw, to więcej niż liczba podejrzewanych o konkretne kontakty z Al-Kaidą, Hamasem, Hezbollahem i Talibanem razem wziętych. Bazy danych rozwijają się dynamicznie, codziennie przybywa 900 nazwisk. 47 tysięcy osób na listach ma zakaz latania samolotami.
Podejrzani o sympatie i kontakty z terrorystami wywodzą się głównie z wielkich metropolii: Nowego Jorku, Chicago, Houston i San Diego. Wyjątkiem jest 96- tysięczne miasto Dearborn, bo 40 proc. populacji jest pochodzenia arabskiego. Z wycieku dowiadujemy się, że CIA prowadzi operację „ Hydra”, w ramach której potajemnie penetruje się bazy danych innych państw i zasila nimi własne banki informacji.
Zbieranie danych o ludziach podejrzanych o sprzyjanie terrorystom gwałtownie przybrało na sile podczas rządów Obamy. W roku 2006 TV CBS uzyskała kopię no-fly list, na której było 44 tys. nazwisk, m.in. prezydenta Boliwii Evo Moralesa. Negatywna reakcja opinii publicznej sprawiła, że listę odchudzono do 4 tys. osób, którym nie pozwalano latać w roku 2009. Rok później miał miejsce nieudany zamach (bomba w majtkach pasażera nie eksplodowała w odrzutowcu nad Detroit) i rząd Obamy zliberalizował kryteria umieszczania na listach. W 2010 rozrosły się do 430 tys. nazwisk podejrzanych. Aby umieścić czyjeś nazwisko, nie trzeba było – jak wcześniej – „konkretnych faktów” ani „nieodpartych dowodów”; wystarczyły „ poparte zdrowym rozsądkiem podejrzenia”. – Wystarczy zaprzyjaźnić się z nieodpowiednią osobą, by być umieszczonym na liście, by władze zaczęły kolekcjonować zdjęcia, linie papilarne i inne dane o osobie bez jej wiedzy – konstatuje Hina Shamsi, dyrektor z Amerykańskiej Unii Praw Obywatelskich: – Jesteśmy coraz bliżej modelu społeczeństwa inwigilowanego, którego prawa są gwałcone.
Opublikowane dokumenty – nie wiadomo, czy to początek większej serii – nie pochodzą z archiwum Snowdena, bo datowane są w sierpniu 2013, kiedy nie było go już w USA. Greenwald twierdzi, że nowe źródło przecieków „to fakt”. Już w wywiadzie dla CNN w lutym mówił: – Jestem pewien, że są ludzie, których zainspirowała odwaga Snowdena i korzyści, do których osiągnięcia się przyczynił. Nie mam wątpliwości, że będzie nowe źródło w agencjach rządowych, człowiek, który widzi wielkie zło i pójdzie w ślady Snowdena.
Nie ma też wątpliwości, że wywiady USA mają zapewniony ból głowy na dłuższy czas... (CEZ)