Nie chcę być wyliniałym leszczem Rozmowa z MACIEJEM MALEŃCZUKIEM
– Cieszysz się, kiedy ludzie irytują się twoimi piosenkami i wypowiedziami?
– Nie ukrywam, że znajduję w tym jakąś przyjemność. Na moim ramieniu siada wtedy taki mały diabełek-chochlik i namawia: „Jeszcze, jeszcze, patrz, jak bierze!” (śmiech).
– Dlaczego tak lubisz prowokować opinię publiczną?
– Polacy ostatnio bardzo chętnie się obrażają i bardzo szybko ogarnia ich święte oburzenie. Kiedyś tego nie było. Staliśmy się bardziej papiescy od papieża. Polski katolik ma w sobie ten moralny pion, tę naturalną uczciwość i zasady, których sam nie przestrzega, ale za to chętnie ocenia innych.
– Dlaczego tym razem sięgnąłeś po wyjątkowo drastyczne tematy, które media wałkowały w ostatnich latach?
– Ubzdurałem sobie, że wezmę się za to samo, za co biorą się tabloidy. Przecież ja bym nie wymyślił, że ktoś może trzymać dziecko w zamrażarce. Wiem, że Nick Cave pisał o podobnych rzeczach, pracując nad „Murder Ballads”. Poszedł do australijskich archiwów i trochę w nich posiedział. A polskie archiwa, kto wie, może nawet są lepsze od australijskich (śmiech). To jest fascynujące czyste zło. Satanizm, o którym czasem mówię, jest przy tym wszystkim jak dobry, wesoły diabełek, grzejący sobie nogi przy kominku i raz na jakiś czas pozwalający sobie na niewinną psotę.
– Problem w tym, że tabloidowe tematy mają krótki okres życia i niektórzy mogą dzisiaj już nie załapać, o czym ten Maleńczuk śpiewa.
– To prawda. Dlatego choćby takiego „Proroka” na koncertach zapowiadam, przypominając tę śmieszną sytuację, czyli nieudane samobójstwo prokuratora wojskowego podczas konferencji prasowej. Bo to było śmieszne, obnażało bałagan w polskim wojsku. Nie lubię wojska. Uważam, że to błazeńska instytucja. Te wszystkie pióra, które sobie wtykają, te wszystkie „w tył i w prawo zwroty” – przypomina mi to zabawy przedszkolaków.
– Całe szczęście, że niektóre piosenki mają jednak bardziej uniwersalny charakter.
– Dlatego mam nadzieję, że takie „Tango kosa” stanie się dziełem epokowym, bo małolat zabijający ojca to przecież archetyp. Taka sytuacja miała miejsce ze dwa lata temu. Ojciec był policjantem. Chłopak ostrzył nóż, długo się przygotowywał, wziął starego na spacer i tak strzelił, że gość padł od jednego ciosu. Młody miał raptem jedenaście lat, więc poszedł do poprawczaka i pewnie siódmaka posiedzi. Niejeden młody człowiek, którego ojciec bije, kombinuje, jak go tu dziabnąć, ale tak, żeby już nie oddał...
– A co to za szalona impreza, którą opisujesz w „Totalnym dymie”?
– Poszliśmy kiedyś z kolegą Mietkiem na Vandermarka do Alchemii. A tam nie sposób głośniej siorbnąć, bo zagłuszysz zespół. O rozmowie nie ma w ogóle mowy. A z Mietkiem tak w milczeniu siedzieć się nie da. Wszyscy smyrają te instrumenty, ekspres do kawy zagłusza perkusistę, a my gadamy. W końcu zaczęli nas uciszać: „Pss, pss...”. Mietek się wściekł: „To ma być jazz?! Jazz to hałas, jazz to ma być awantura! Nap... w te instrumenty!”. Pojawiła się ochrona. „Co tu robi ochrona?! K..., ja wiem lepiej!”. W końcu przyszedł właściciel Alchemii, ale Mietek się nie przejął i też kazał mu wypier... (śmiech). Zawsze tak się kończą te nasze spotkania. W dorosłym życiu, kiedy ma się już żony i domy, nie można się zbyt często spotykać z kumplami, więc to wszystko się jeszcze bardziej kumuluje – aż eksploduje.
– W „Cygańskiej duszy” pojawia się Stefan – jedna z najbarwniejszych postaci krakowskiego półświatka lat 80.
– Kiedy raz na jakiś czas grupę Cyganów, wypełnia widzę mnie dziwna chęć, żeby założyć czerwoną opaskę, kolczyk i pojechać razem z nimi. Olać tę cywilizację i grać z nimi, pić z nimi, kraść z nimi. Stefana chętnie wspominam, te czasy już nie wrócą. Kiedy mnie ogarnęła tęsknota, napisałem tę piosenkę.
– Trochę te twoje nowe nagrania brzmią jak Homo Twist.
– Umówmy się – ostre, ponure, grube granie przystoi ludziom do czterdziestki. Ja mam 53 lata. Nie chcę być jak jakiś Saxon, wyliniałym leszczem, z przodu łysym, z tyłu długowłosym, grającym mocną muzykę. Choć czasem mnie do tego ciągnie. Zakładasz grube struny, odkręcasz wzmacniacz – to wszystko ciągle jest dla mnie bardzo, bardzo fajne.
Z racji trwającego właśnie karnawału czuję się zobowiązany (taka misja) zaproponować Państwu kilka pozycji. Mniej lub bardziej ambitne taneczne kawałki bardziej lub mniej poważnych wykonawców. Pierwszym z nich jest szkocki DJ i producent muzyczny Calvin Harris, który pracował na dorobek takich gwiazd jak Rihanna czy Kylie Minogue. Jednakże na każdym z jego z trzech dotychczasowych solowych albumów także znajdowały się przeboje. Nie inaczej jest w przypadku Motion, z którego Summer, Pray To God nagrane z kwartetem Haim, Blame z Johnem Newmanem, czy Under Control z Alesso i Hurts podbijają parkiety. W ogóle artysta ma słabość do „kolaboracji”, bo na płycie znaleźli się jeszcze Ellie Goulding, Gwen Stefani, Tinashe… Nogi same niosą!
Sony. Cena ok. 40 zł.
Kolejnym przedstawicielem tanecznych, ale już nieco drapieżniejszych dźwięków jest amerykański raper, Armando Perez, znany jako Pitbull. On także nie stroni od duetów, a jego najnowsza produkcja jest nimi wręcz naszpikowana. Wśród gości znaleźli się Chris Brown, Jason Derulo & Juicy, Ne-Yo, Bebe Rexha, Sean Paul, John Ryan... Taki imienny zawrót głowy. A wyróżniającymi się numerami są Fun, Fireball, Wild Wild Love, Celebrate – piosenka z filmu Pingwiny z Madagaskaru, czy We Are One (Ole Ola), oficjalny hymn „2014 FIFA WORLD CUP”, zaśpiewany wspólnie z Jennifer Lopez i Claudią Leitte. Nogi, jak wyżej!
Universal. Cena ok. 40 zł.
Pozostając w klimatach karnawału, jednak zdecydowanie bardziej elektronicznych, o zawrót głowy przyprawić mogą brzmienia holenderskiego DJ-a. Jego twórczość smakuje najlepiej okraszona laserowymi światłami, gdyż dla niego trance, gatunek muzyczny, to nie tylko nazwa. To sposób wyrażania uczuć, emocji. Wprowadzanie słuchacza w stan tanecznej hipnozy, bitowego upojenia. W dodatku zawartych na dwu „niekończących się” płytach. I to dopiero jest wyzwanie dla najbardziej wytrwałych imprezowiczów. Udanej zabawy!
Sony. Cena ok. 40 zł.