Masaż z happy endem
stoliku lub głowie. Ale amatorów widowiska nie brakuje.
Biura podróży, gęsto usytuowane przy głównej ulicy, prześcigają się w ofertach. W cenie od 1000 do 1200 bahtów są: zwiedzanie ogrodu storczyków i motyli, safari na słoniu, trekking w dżungli, rafting na pontonach, spływ tratwą bambusową i zwiedzanie wioski plemienia kobiet z długimi szyjami.
Zrywa się ulewny deszcz. Sześcioro debiutantów raftingu spycha ponton do rwącej rzeki, pełnej wystających głazów. Instruktor daje krótką instrukcję... Padamy na kolana, na pośladki, ponton obija się o skały. Wszyscy krzyczą w euforii. Szybka zmiana odzieży z mokrej na suchą i jazda busem na safari. Czas na słonie. Program napięty, a deszcz leje. Do kampusu prowadzi wąski drewniany most rozwieszony nad rzeką. Stłoczeni turyści z aparatami fotograficznymi ustawiają się na wysokim tarasie. Stąd dosiadają słoni. Moja współpasażerka, Marta ze Słowenii, drży ze strachu, że stoczymy się razem z przewoźnikiem olbrzymem. – Słonie żyją od 70 do 80 lat. Są bardzo drogie w utrzymaniu. Jeden zjada miesięcznie trawy za 350 tys. bahtów. Kosztuje 3,5 mln bahtów – informuje przewodniczka Nana.
Jako jedyna z dwunastoosobowej grupy chcę dotrzeć do wioski, gdzie mieszkają uciekinierki z Birmy, zwane żyrafami lub smoczycami. Chłopak z kampusu słoni wyjaśnia, że wioska jest tuż obok. I w strugach ulewnego deszczu prowadzi górską ścieżką pod górę. To nie jest jednak wioska, jak zapewniało biuro podróży. To kramy z rękodziełem. Kobiety i ich córki ze spiralnymi zwojami na szyjach sprzedają swoje wyroby, tkają szale na krosnach. Pozują do zdjęć i uśmiechają się do turystów... Z części zarobionych pieniędzy utrzymują rodziny. – Wioska jest niedaleko stąd, ale sama tam nie dotrzesz – wyjaśnia przewodniczka.
Docieram za to samolotem na południe kraju, na Phuket. Żeby jak najszybciej oddalić się od największej i najbardziej zaludnionej wyspy Tajlandii. Marzenie jest jedno – być z dala od natarczywego sąsiedztwa, dyskoteko- wej muzyki i rozlicznych form perwersyjnej rozrywki. Percepcja nie chłonie już cudów Bangkoku i Chiang Mai, arcydzieł sztuki sakralnej, kapiących złotem posągów Buddy, pływających targów itp. Pojawia się przesyt doznań wizualnych i tęsknota za wyludnionymi plażami w cieniu palm.
Phi Phi to mała ekologiczna wyspa leżąca na południe od Phuket. Rejs trwa 2,5 godziny. Prom wypełniają plecakowicze. Najpierw trzeba zapłacić 100 bahtów klimatycznego, bo wyspa leży na terenie parku narodowego. Potem uwolnić się od naporu naganiaczy, wciskających bungalowy, hotele, choć biur podróży tu jak grzybów po deszczu. Znajduję hostel położony na uboczu rozrywkowego centrum, niedaleko plaży. Właściciel ma na imię Kyla, pochodzi z Filipin.
Tragarz wiezie na wózku bagaż główną wąską uliczką. Na wyspie nie jeżdżą samochody; motorami i skuterami poruszają się jedynie policjanci. Ze względu na ochronę środowiska. Popularnym środkiem komunikacji lądowej są rowery.
– Dziś rozpoczyna się święto Full Moon Party (Pełnia Księżyca). Odpocznij i idź na plażę – uśmiecha się recepcjonistka.
Deszcz zachęca do zasłużonego snu. Niestety, kolejne dni i noce upływają pod znakiem rzęsistych ulew. Ale Ko Phi Phi tętni dyskotekowymi rytmami, jakby Full Moon Party trwało tu non stop, bez względu na pogodę. W pubach, barach i na plaży młodzież bawi się do upadłego. Salony masażu, tatuażu przeżywają oblężenie, w przeciwieństwie do biur podróży. – Chodź, zrobię ci masaż z „happy endem” – dziewczyny zaczepiają pijanych, jak one, mężczyzn wracających z nocnych eskapad.
Zaczynają pracę po południu od picia piwa na ulicy. Kiedy masażystka traci kontakt z rzeczywistością, ochroniarz wciąga ją do ciemnej klatki schodowej. Wszystko obserwuje spokojnie policjant, który rozmawia z tubylcami z sąsiedztwa.
Kyla uśmiecha się do turystów. Zachęca do kupienia wycieczek statkiem na sąsiednie wyspy. Deszcz ma padać jeszcze tylko trzy dni. Mnie proponuje Ko Lantę. Nie była tam, nie zna żadnej tajskiej wyspy poza Phi Phi. Słyszała, że jest jedną z piękniejszych w prowincji Krabi, nad Morzem Andamańskim. Od niedawna pracuje w biurze turystycznym, na czarno. Nikt nie pytał jej o doświadczenia w branży. Jest bystra, ładna, świetnie mówi po angielsku. Część niewielkiej pensji wysyła rodzicom, którzy wychowują jej synka.
Ślady krabów
Na promie kręcą się naganiacze – większość to muzułmanie. Nie są tak nachalni jak ci z Bangkoku. Tutaj na Dalekim Południu tradycja buddyjska miesza się z islamem, co przejawia się głównie w strojach i architekturze. – Jeśli ci się nie spodoba, pokażę inne miejsca. Ko Lanta ma sporo plaż – sympatyczny chłopak pokazuje folder z pięknymi zdjęciami. Wszystko jest OK – komfortowy bungalow, otoczony bujną roślinnością. Cena za noc – 500 bahtów (po negocjacji). Właściciele to muzułmańskie małżeństwo, wszyscy pracownicy są muzułmanami.
Długa szeroka plaża otoczona wapiennymi klifami ma więcej śladów krabów niż ludzkich. Wyżłobione w piasku labirynty skorupiaków tworzą nieprawdopodobne naturalne płaskorzeźby. Turystów jak na lekarstwo.
Hipsterka Ana zaczepia mnie na plaży. Mówi, że urodziła się w Hiszpanii, ma 32 lata. Przedstawia się jako obywatelka świata. Parę dni temu przyleciała z Nowej Zelandii, gdzie przez dwa lata uczyła hiszpańskiego. Na Ko Lanta chce pobyć dłużej i utrzymywać się z lekcji angielskiego. Znajduje pracę. Kilkuletnie dzieci bogatych mieszanych małżeństw będzie uczyć angielskiego. Na czarno.
Ana towarzyszy mi w wyprawie na półwysep Railay. Zajmuje to cały dzień. Można tam dostać się tylko drogą morską. To mekka miłośników wspinaczek skałkowych. W porcie w Krabi czekamy na łódź do zmroku. Musi być sześciu pasażerów, żeby opłacało się płynąć. Zaczął się weekend. Popularny wśród backpackersów rajski półwysep pęka w szwach. Z trudem znajdujemy pokój w drogim, kiepskim hotelu z niemiłą obsługą... Obok jest hipsterski klub reggae oferujący „cigarets for sale” – jeden za 200 bahtów. Ana kupuje i roztacza rajskie wizje podróżowania z plecakiem... Tajlandia nieraz zadziwi mnie skażonym komercją pięknem. Jak na Ko Lipe na głębokim południu czy na Ko Chang na wschodzie. Idylliczny urok odbiera wyspom tendencja do szybkiego zrównania ich z poziomem średniej krajowej.