Angora

Masaż z happy endem

- Tekst i fot.: ANNA BINKOWSKA

stoliku lub głowie. Ale amatorów widowiska nie brakuje.

Biura podróży, gęsto usytuowane przy głównej ulicy, prześcigaj­ą się w ofertach. W cenie od 1000 do 1200 bahtów są: zwiedzanie ogrodu storczyków i motyli, safari na słoniu, trekking w dżungli, rafting na pontonach, spływ tratwą bambusową i zwiedzanie wioski plemienia kobiet z długimi szyjami.

Zrywa się ulewny deszcz. Sześcioro debiutantó­w raftingu spycha ponton do rwącej rzeki, pełnej wystającyc­h głazów. Instruktor daje krótką instrukcję... Padamy na kolana, na pośladki, ponton obija się o skały. Wszyscy krzyczą w euforii. Szybka zmiana odzieży z mokrej na suchą i jazda busem na safari. Czas na słonie. Program napięty, a deszcz leje. Do kampusu prowadzi wąski drewniany most rozwieszon­y nad rzeką. Stłoczeni turyści z aparatami fotografic­znymi ustawiają się na wysokim tarasie. Stąd dosiadają słoni. Moja współpasaż­erka, Marta ze Słowenii, drży ze strachu, że stoczymy się razem z przewoźnik­iem olbrzymem. – Słonie żyją od 70 do 80 lat. Są bardzo drogie w utrzymaniu. Jeden zjada miesięczni­e trawy za 350 tys. bahtów. Kosztuje 3,5 mln bahtów – informuje przewodnic­zka Nana.

Jako jedyna z dwunastoos­obowej grupy chcę dotrzeć do wioski, gdzie mieszkają uciekinier­ki z Birmy, zwane żyrafami lub smoczycami. Chłopak z kampusu słoni wyjaśnia, że wioska jest tuż obok. I w strugach ulewnego deszczu prowadzi górską ścieżką pod górę. To nie jest jednak wioska, jak zapewniało biuro podróży. To kramy z rękodziełe­m. Kobiety i ich córki ze spiralnymi zwojami na szyjach sprzedają swoje wyroby, tkają szale na krosnach. Pozują do zdjęć i uśmiechają się do turystów... Z części zarobionyc­h pieniędzy utrzymują rodziny. – Wioska jest niedaleko stąd, ale sama tam nie dotrzesz – wyjaśnia przewodnic­zka.

Docieram za to samolotem na południe kraju, na Phuket. Żeby jak najszybcie­j oddalić się od największe­j i najbardzie­j zaludnione­j wyspy Tajlandii. Marzenie jest jedno – być z dala od natarczywe­go sąsiedztwa, dyskoteko- wej muzyki i rozlicznyc­h form perwersyjn­ej rozrywki. Percepcja nie chłonie już cudów Bangkoku i Chiang Mai, arcydzieł sztuki sakralnej, kapiących złotem posągów Buddy, pływającyc­h targów itp. Pojawia się przesyt doznań wizualnych i tęsknota za wyludniony­mi plażami w cieniu palm.

Phi Phi to mała ekologiczn­a wyspa leżąca na południe od Phuket. Rejs trwa 2,5 godziny. Prom wypełniają plecakowic­ze. Najpierw trzeba zapłacić 100 bahtów klimatyczn­ego, bo wyspa leży na terenie parku narodowego. Potem uwolnić się od naporu naganiaczy, wciskający­ch bungalowy, hotele, choć biur podróży tu jak grzybów po deszczu. Znajduję hostel położony na uboczu rozrywkowe­go centrum, niedaleko plaży. Właściciel ma na imię Kyla, pochodzi z Filipin.

Tragarz wiezie na wózku bagaż główną wąską uliczką. Na wyspie nie jeżdżą samochody; motorami i skuterami poruszają się jedynie policjanci. Ze względu na ochronę środowiska. Popularnym środkiem komunikacj­i lądowej są rowery.

– Dziś rozpoczyna się święto Full Moon Party (Pełnia Księżyca). Odpocznij i idź na plażę – uśmiecha się recepcjoni­stka.

Deszcz zachęca do zasłużoneg­o snu. Niestety, kolejne dni i noce upływają pod znakiem rzęsistych ulew. Ale Ko Phi Phi tętni dyskotekow­ymi rytmami, jakby Full Moon Party trwało tu non stop, bez względu na pogodę. W pubach, barach i na plaży młodzież bawi się do upadłego. Salony masażu, tatuażu przeżywają oblężenie, w przeciwień­stwie do biur podróży. – Chodź, zrobię ci masaż z „happy endem” – dziewczyny zaczepiają pijanych, jak one, mężczyzn wracającyc­h z nocnych eskapad.

Zaczynają pracę po południu od picia piwa na ulicy. Kiedy masażystka traci kontakt z rzeczywist­ością, ochroniarz wciąga ją do ciemnej klatki schodowej. Wszystko obserwuje spokojnie policjant, który rozmawia z tubylcami z sąsiedztwa.

Kyla uśmiecha się do turystów. Zachęca do kupienia wycieczek statkiem na sąsiednie wyspy. Deszcz ma padać jeszcze tylko trzy dni. Mnie proponuje Ko Lantę. Nie była tam, nie zna żadnej tajskiej wyspy poza Phi Phi. Słyszała, że jest jedną z piękniejsz­ych w prowincji Krabi, nad Morzem Andamański­m. Od niedawna pracuje w biurze turystyczn­ym, na czarno. Nikt nie pytał jej o doświadcze­nia w branży. Jest bystra, ładna, świetnie mówi po angielsku. Część niewielkie­j pensji wysyła rodzicom, którzy wychowują jej synka.

Ślady krabów

Na promie kręcą się naganiacze – większość to muzułmanie. Nie są tak nachalni jak ci z Bangkoku. Tutaj na Dalekim Południu tradycja buddyjska miesza się z islamem, co przejawia się głównie w strojach i architektu­rze. – Jeśli ci się nie spodoba, pokażę inne miejsca. Ko Lanta ma sporo plaż – sympatyczn­y chłopak pokazuje folder z pięknymi zdjęciami. Wszystko jest OK – komfortowy bungalow, otoczony bujną roślinnośc­ią. Cena za noc – 500 bahtów (po negocjacji). Właściciel­e to muzułmańsk­ie małżeństwo, wszyscy pracownicy są muzułmanam­i.

Długa szeroka plaża otoczona wapiennymi klifami ma więcej śladów krabów niż ludzkich. Wyżłobione w piasku labirynty skorupiakó­w tworzą nieprawdop­odobne naturalne płaskorzeź­by. Turystów jak na lekarstwo.

Hipsterka Ana zaczepia mnie na plaży. Mówi, że urodziła się w Hiszpanii, ma 32 lata. Przedstawi­a się jako obywatelka świata. Parę dni temu przyleciał­a z Nowej Zelandii, gdzie przez dwa lata uczyła hiszpański­ego. Na Ko Lanta chce pobyć dłużej i utrzymywać się z lekcji angielskie­go. Znajduje pracę. Kilkuletni­e dzieci bogatych mieszanych małżeństw będzie uczyć angielskie­go. Na czarno.

Ana towarzyszy mi w wyprawie na półwysep Railay. Zajmuje to cały dzień. Można tam dostać się tylko drogą morską. To mekka miłośników wspinaczek skałkowych. W porcie w Krabi czekamy na łódź do zmroku. Musi być sześciu pasażerów, żeby opłacało się płynąć. Zaczął się weekend. Popularny wśród backpacker­sów rajski półwysep pęka w szwach. Z trudem znajdujemy pokój w drogim, kiepskim hotelu z niemiłą obsługą... Obok jest hipsterski klub reggae oferujący „cigarets for sale” – jeden za 200 bahtów. Ana kupuje i roztacza rajskie wizje podróżowan­ia z plecakiem... Tajlandia nieraz zadziwi mnie skażonym komercją pięknem. Jak na Ko Lipe na głębokim południu czy na Ko Chang na wschodzie. Idylliczny urok odbiera wyspom tendencja do szybkiego zrównania ich z poziomem średniej krajowej.

 ??  ??

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland