Mam wiele twarzy Rozmowa z GRZEGORZEM HALAMĄ, prekursorem stand-upu w Polsce i artystą kabaretowym
Jest także aktorem filmowym, teatralnym, parodystą. Absolwent L’Art Studio w Krakowie. Sławę dała mu postać Pana Józka, hodowcy drobiu z Chociul. W filmie „Polskie gówno” kapitalnie wciela się w postać menedżera estradowego Czesława Skandala. Pisze kolejny scenariusz standupu. I planuje wydanie płyty z zabawnymi piosenkami.
– Od razu przyjął pan propozycję roli w nowym polskim filmie „Polskie gówno”?
– Oczywiście. Lubię poczucie humoru Tymona Tymańskiego, który był gościem w moim programie kabaretowym w telewizji. Zobaczył mnie w akcji i od razu przypadliśmy sobie do gustu. To on zaprosił mnie do filmu „Polskie gówno”, do którego napisał scenariusz. Od pierwszego momentu towarzyszyłem temu projektowi i mocno mu kibicowałem. Szanując dokonania artystyczne Tymona, spodziewałem się, że film będzie czymś wyjątkowym. I się nie zawiodłem.
– „Polskie gówno” określane jest „wściekłym musicalem, zrealizowanym w konwencji dokumentu”. Do jakiego stopnia jest dokumentem?
– Film w sensie dosłownym jest fikcją, ale złożony jest z często bardzo osobistych, a nawet prywatnych wypowiedzi. Tymon, który był w życiu prywatnym liderem wielu grup muzycznych, w filmie gra lidera takiej grupy. Robert Brylewski, opowiadając o stanie wojennym, zwierza się z prawdziwych przeżyć. Gruz mówi o alkoholizmie, którego sam doświadczył. Film utkany jest z odprysków osobistych prawd i autentycznych przeżyć. Z głównych postaci tylko ja gram całkowicie kogoś innego, niż jestem w życiu. Czesław Skandal jest typem człowieka, który mnie mierzi. Był ode mnie emocjonalnie bardzo odległy, ale musiałem się wcielić w tę obleśną postać, bo takie zadanie dla aktora jest wprost genialne.
– Znał pan podobnych ludzi z estradowego podwórka?
– Tak. Pracując w Estradzie, miałem do czynienia z całą masą podejrzanych typów, którzy nazywali się menedżerami, a oszukiwali swoich podopiecznych. Ten film jest prawdziwy, bo każdy z występujących w nim artystów miał takie doświadczenia lub stykał się z podobnymi.
– Z założenia film miał być ciosem w brzuch rodzimego show-biznesu. Pana zdaniem, był celny?
– Po części jest, jednak ten film zawiera w sobie gorzką autoironię. Bar- dziej postrzegam go jako wyraz osobistego buntu niż zajadłej krytyki. Duże nadzieje pokładałem w spotkaniu artystów nieprzeciętnych, poszukających czegoś innego, szczególnego. I ten film taki jest, inny niż reszta polskich filmów. Gdyby powstał sześć lat temu, byłby bardziej odważny i obrazoburczy, teraz światowa i polska kultura stała się bardziej agresywne. „Polskie gówno” nie wyprzedza swojego czasu, ale za to wpasowuje się dokładnie w taki czas, w jaki powinien.
– Skąd czerpał pan pierwowzór do postaci Czesława Skandala?
– Podobnych ludzi spotykałem na swojej drodze. Czesław Skandal to komplet najgorszych cech marnych menedżerów i organizatorów, jakich spotykałem. Organizatorów, którym z butów wystawała słoma. Bywały wśród nich typy, które potrafiły nieźle zamieszać i potem zniknąć. Czesław to Polak kombinator, starszej daty gość, który wywodził się z czasów socjalizmu, kiedy cwaniak był często przykładem zaradności życiowej.
– Jeden z recenzentów napisał, że chociaż przez półtorej godziny pła- czemy ze śmiechu, to niewiele wyniesiemy z sensu tego filmu.
– Trzeba sobie zadać podstawowe pytanie: czy prawda ma sens, czy nie ma? Czasem odrobina prawdy jest wartościowsza niż przekombinowane pytania o sens tej prawdy. Istnieje odrobina ryzyka, że film będzie miał większą wartość dla ludzi sceny, którzy na swojej skórze doświadczają specyfiki zawodu.
– W innej recenzji przeczytałem: „«Polskie gówno» to utkana ze wspomnień i anegdot opowieść o polskim show-biznesie widziana oczami sfrustrowanych artystów”.
–W filmie gram sfrustrowanego menedżera, który sięga dna, przy- właszcza pieniądze, które należą do artystów, składając obietnice, których nie jest w stanie spełnić. Jest seksoholikiem, hazardzistą, alkoholikiem, człowiekiem pustym. Przerażająca osobowość, człowiek, który zmierza donikąd.
– Podobno większość była improwizowana...
– Pamiętam ze studium aktorskiego takie ćwiczenia, w których był tylko zarys scenki aktorskiej. Ważne były emocje, które miałem zagrać, a to, jak się zachowywałem, i co mówiłem, było tym lepsze, im więcej prawdy emocjonalnej, było we mnie. W tym filmie często pojawiały się takie sytuacje. Jako że piszę od 25 lat teksty komediowe, starałem się jeszcze dorzucić do tego swoje poczucie humoru. To ogromna satysfakcja siedzieć w kinie i słyszeć śmiechy na wymyślonych przez siebie tekstach czy sytuacjach. Rzecz jasna, Tymon i Grzesiu cały czas pilnowali, żeby sceny miały zamierzony sens i kierunek. I to oni ostatecznie decydowali, czy ktoś nie pognał za daleko. To nazywam właśnie geniuszem reżyserskim Grzesia Jankowskiego. Ja bardzo lubię taki system pracy.
– Film powstawał siedem lat. Dlaczego tak długo?
– Wyłącznie ze względu na finanse. Tymon Tymański i Grzegorz Jankowski finansowali film z tego, co na bieżąco zarabiali. Gdybyśmy mieli pieniądze, powstałby pewnie w ciągu dwóch, trzech tygodni. Ale podejrzewam, że byłby taki jak jest. Długie przerwy między zdjęciami dawały też szansę na wprowadzanie zmian, które zdecydowanie dobrze wpłynęły na film. – Wierzył pan w sukces tej produkcji? – Od początku wierzyłem, bo jestem wielkim fanem geniuszu Tymona Tymańskiego. Zawsze podobało mi się jego poczucie humoru, jego wariactwo. Absolutnie mu zaufałem, i wierzyłem w to, że zrobimy coś wyjątkowego. Przyjmując jego propozycję, liczyłem na swoje spełnienie aktorskie.
– Tytuł filmu jest osobliwy i kontrowersyjny. Czy nie za bardzo?
– Jest coś w naszym społeczeństwie szalenie obłudnego. Przeciętna, telefoniczna rozmowa nastolatka w dresie jest sto razy bardziej kontrowersyjna niż ten tytuł. Na każdym zebraniu musi być tak, że ktoś musi zacząć pierwszy. Tak też bywa z buntem. Czasem ktoś musi wstać i powiedzieć głośno: „A mnie to wkur…”. Ludzie często patrzą na takiego gościa jak na chama, ale podejmują początkowo nieśmiałe brawa, które kończą się salwą. Musi być ktoś, kto ma odwagę głośno i dosadnie powiedzieć: „nie”. W tym jest zawarte nasze „nie”, które nie zawsze mamy odwagę oznajmić. Jest to krzyk ludzi, którzy chcieliby, żeby polska rzeczywistość była bardziej przyjazna, mniej oszukańcza dla artystów.
dialogów