Książki i czytelnicy
Pewnie wiecie, że nie ma już w astronomii czarnych dziur, tylko szare. Przyznał to największy autorytet w tej dziedzinie, profesor Hawking. Jeśli chodzi o mnie, to w życiu nie widziałem szarej dziury, natomiast zawsze wierzyłem w istnienie czarnych.
No, bo gdzie ginęłyby moje świeżo wyprane skarpetki, książki pożyczone przez znajomych, a zwłaszcza już długopisy (co najmniej setka w ciągu roku!). Dowiedziałem się również niedawno, że roboty wcale nas nie zastąpią, tylko sami staniemy się robotami. Przyszłość należy bowiem do istoty łączącej cechy człowieka i niezawodnej maszyny. W porównaniu z taką hybrydą największy perfekcjonista to zwykły bałaganiarz i nieudacznik, który nie potrafi na przykład podzielić cennej przecież sekundy na jakieś milionowe części. Przedstawiciel nowej rasy nie będzie oczywiście chorować, przewracać się po spożyciu napojów wyskokowych, męczyć się na ambitnych produkcjach filmowych ani pudłować, strzelając do celu (choćby do niemieckiej bramki).
A ponieważ tak zwana moc obliczeniowa jego mózgu będzie niewyobrażalna dla dzisiejszego człowieka, przeczyta całą bibliotekę w ciągu sekundy albo minuty, w zależności od stopnia erudycji. Przyznaję, brzmi to dziwnie i sam nie wiem, czy cieszyć się, czy raczej martwić.
Chyba cieszyć, no bo nikomu nie starcza dziś czasu na czytanie, a już z siedmiotomowym cyklem Prousta mało kto daje sobie radę. Z Trylogią Sienkiewicza trochę lepiej, choć to też twardy orzech do zgryzienia. Poza tym książek godnych poznania wciąż przybywa, a choć wydłuża się nasze życie, to czasu mamy coraz mniej. Zwłaszcza odkąd wynaleziono internet, telefony komórkowe, supermarkety i tasiemcowe seriale.
Z drugiej strony – z czego tu się cieszyć, gdy zniknie prawdziwa radość lektury? Pamiętacie te chwile, gdy wracając z zakupów albo spaceru, zasiadaliście nad książką? Gdy biegliście po szkole albo po pracy do domu, by poznać upragniony ciąg dalszy tej naprawdę pasjonującej powieści? Gdy leżeliście na plaży z nosem w książce, a tuż obok szumiały morskie fale?
Co czytaliśmy podczas grypy
Przeczytane książki tworzą naszą osobistą historię. O, proszę – tę czytaliśmy podczas ciężkiej grypy. A tę akurat wówczas, gdy Polska zdobywała mistrzostwo świata w siatkówce. A znów tę – w bibliotece, gdzie zaczepił nas przystojny brunet. A tę – po rozstaniu z tym łotrem, co zabrał nam wszystkie pieniądze. Ach…
No, a teraz – co? Mikrosekunda krótsza niż mgnienie oka i cały tekst zapisuje się w naszej pamięci, żadnych kłopotów z zapamiętaniem, możemy od razu recytować cztery tomy Człowieka bez właściwości Musila, choćby i w oryginale. Lecz gdzie podziały się te chwile, gdy arcydzieło męczyło nas i mieliśmy ochotę odło- żyć je na półkę? No i gdzie półki, skoro cała biblioteka zmieści się na główce od szpilki, przybierając wielkość ziarnka kurzu? A gdzie szelest kartek, światło wieczornej lampy, gdzie kolorowe zakładki, a wreszcie – gdzie panie bibliotekarki, tak uczynne w zdobywaniu czytelniczych rarytasów?
Ogólnie rzecz biorąc, miło być czytelnikiem, choć trzeba zostać autorem, by docenić istnienie osób czytających, wytrwałych i cierpliwych, gotowych podążać nie tylko za klasykiem, ale i za debiutantem, który łamiącym się głosem opowiada swoją pierwszą historię. Prawie każdy, biorąc do ręki pióro czy włączając komputer, liczy na to, że będzie czytany. Zdarzają się co prawda godne uwagi wyjątki.
Saint-Simon, który utrwalił dla potomności życie francuskiego dworu królewskiego, wcale nie marzył o czytelniczej popularności i nawet nie zaniósł swojego dzieła do wydawcy. Opublikowano je po przeszło stu latach i dopiero wtedy uznano genialnego pamiętnikarza za klasyka francuskiej prozy (Proust niemało mu zawdzięcza!).
A znów pani Emily Dickinson, jedna z najświetniejszych poetek amerykańskich, za życia nie drukowała wcale swoich wierszy (kilka ukazało się raczej przypadkowo). Za to po jej śmierci znaleziono staroświecki kuferek, a w nim skończone i doskonałe dzieło, a właściwie arcydzieło lirycznego kunsztu. Wstydziła się, wahała, nie zależało jej na sławie? Czy ja wiem? Pisarz to istota bardzo skomplikowana.
Sam używałem pseudonimu, powierzając czytelnikom moje pierwsze utwory, i wstydziłem się okropnie, że ktoś rozpozna autora. Ukrywałem sam fakt pisania przed kolegami. A przecież nikt nie doznaje podobnych uczuć, uprawiając sport, grając w amatorskim teatrzyku czy oddając się zakazanym rozrywkom.
Kto zechce wziąć moją książkę?
Pytano mnie często, dla kogo piszę i nikt nie był nigdy zadowolony z mojej odpowiedzi – na pewno szczerej, chociaż dla wielu rozmówców wręcz niewiarygodnej. Bo powtarzałem zawsze, że pisząc, nie wyobrażam sobie zupełnie twarzy ewentualnego czytelnika. Nie mam pojęcia, kto zechce wziąć moją książkę do ręki. Ani myślę wybrzydzać. Nie ustanawiam żadnych kryteriów dotyczących wieku, płci, zawodu. Jedni czytają traktaty filozoficzne w wieku lat piętnastu, a inni po tego rodzaju pozycje nigdy nie sięgną. Spotkałem już emerytów bez matury oczytanych lepiej niż naukowcy z doktoratami. W małych miasteczkach znajdowałem nieraz doskonale zaopatrzone biblioteki i prawdziwych entuzjastów lektury. Internet też wyrównuje obecnie nasze szanse, choć w tym wypadku polowanie na książki w wersji elektronicznej często kończy się na kolekcjonerstwie. Uzbieraliśmy bez trudu pięć tysięcy plików, lecz kiedy je przeczytać?
Prawdziwy entuzjasta książki to osobnik uparty i znający doskonale swoje potrzeby. Amatorowi dobrej elektroniki czy modnych ciuchów możecie wcisnąć jakiś produkt zastępczy innej znanej firmy, różniący się jedynie paroma mniej istotnymi szczegółami. W księgarni