Irena Samosia
Wtym czasie znalazły program unijny „Gotówka na start”. Zapisały się. Dostały się. Jakie były wymagania? – Ograniczenia wiekowe, nieprowadzenie własnej działalności gospodarczej przez ostatnie 12 miesięcy, warszawski meldunek – wyliczają. – Aha, trzeba było jeszcze przekonać komisję, że wiemy, co robimy. Że mamy nie tylko pomysł, ale też determinację i jakieś rozeznanie w rynku.
Program „Gotówka na start” to także obowiązkowe szkolenia: nauka pisania biznesplanu, przedsiębiorczości, księgowości, marketingu. Dodatkowo Patrycja na studiach też się takich rzeczy uczyła. – Wykładowcy powtarzali nam, że nieważne, co będziemy produkować, mechanizm jest ten sam. Wyprodukowanie filmu czy pączka to wcale nie jest taka duża różnica – śmieje się. – Ludzie w naszym wieku mają większą łatwość podejmowania ryzyka, a możliwości dofinansowań i nisko oprocentowanych pożyczek dla początkujących przedsiębiorców jest dużo, więc to ryzyko jest umiarkowane – mówią. Żeby jednak jeszcze je zmniejszyć, zaczęły korzystać z porad specjalistów: agentki nieruchomości, inżyniera, księgowej, prawnika. – Ważne, żeby zbudować wokół siebie grono zaufanych fachowców, naprawdę warto uwzględnić to w biznesplanie. Polacy są narodem wszystkowiedzącym. Uwielbiają pokazywać, że się na wszystkim znają. My nie chcemy popełniać tego błędu.
Dziewczyny liczą, że inwestycja zwróci im się w półtora roku. Na spłatę pożyczki z unijnego funduszu inwestycyjnego mają pięć lat. Przez ten czas chcą przygotować markę do sprzedaży. Mają już pierwsze propozycje.
– Kiedyś bardzo modne były ciastka ponczowe. Ale to już nie idzie. Teraz modna jest beza, więc robimy przeróżne torty i ciasteczka bezowe. Ale nasi klienci są raczej przyzwyczajeni do tradycji. Do konkretnych, dobrze im znanych produktów. Jak wprowadzamy nowość, to częstujemy, stawiamy na tacach do degustacji, pytamy, prosimy o opinie. „Dobre, ale...”. Klienci prosili np. o ciasteczka orkiszowe z otrębami żytnimi słodzone miodem. Więc zrobiliśmy, wyszły pyszne. „Dobre, ale jednak poproszę to normalne” – opowiada Elżbieta Łukaszuk, która razem z mężem, mistrzem cukierniczym, od lat prowadzi cukiernię Irena, słynącą m.in. z najlepszych w Warszawie pączków (w tłusty czwartek sprzedają ich nawet 7 tys.).
Cukiernia Irena istnieje od 1937 r., Zenon Łukaszuk prowadzi ją od 1970 r. Wszystkich 13 pracowników cukierni osobiście wykształcił właśnie pan Ze- non – swego czasu członek komisji egzaminacyjnej w Cechu Rzemiosł Spożywczych. Wypatrzył sobie najzdolniejszych uczniów i zaprosił ich na praktyki. Zostali. – Jeden miał 16 lat, jak do nas przyszedł, teraz ma 46. Pracownicy są z nami bardzo zżyci, my z nimi leż – mówi pani Elżbieta. Syn państwa Łukaszuków też jest mistrzem cukierniczym. Córka, mimo że skończyła mechatronikę na politechnice, zdążyła zostać czeladnikiem cukierniczym. – Na razie jesteśmy spokojni, jeśli chodzi o fachowców. Na razie, bo gdy myślę o przyszłości, to nie wiem, jak będzie – mówi pani Elżbieta. Jej zdaniem współcześnie szkoleni cukiernicy często o cukiernictwie nie mają pojęcia, bo w szkołach zawodowych uczy się teraz głównie chodzenia na skróty. Używa się tylu komponentów, że każde ciasto można stworzyć „z worka”. – U nas, żeby zrobić ciasto drożdżowe, ktoś musi przyjść na piątą rano, żeby na dziewiątą było. To wymaga i umiejętności, i uczciwości.
Mus czekoladowy też można zrobić z worka, wystarczy rozrobić wodą, wlać do foremek, wstawić do chłodni na godzinę.
W cukierni Irena mus powstaje pół dnia, bo pasteryzuje się śmietanę, rozrabia czekoladę, nie używa chemii. – To trwa. Ale się opłaca – mówi stanowczo pani Elżbieta. Jej zdaniem Irena wygrywa lokalnością („Jak ktoś wiezie ciasta 300 km, to nie ma siły, żeby nie używał konserwantów i innej chemii”), pokoleniowością („Bardzo wielu naszych klientów przychodzi, bo przychodziła ich babcia, mama, teraz przychodzą ich dzieci. I nigdy się nie zawiedli, bo zachowujemy ciągłość, dbamy o tradycję”) i jakością („Ciasta pieczemy na miejscu. Sami suszymy owoce. Nawet jabłka sami obieramy!”). A jabłka od 30 lat przywozi do nich ten sam dostawca. Wcześniej przywoził jego ojciec. Część sadu przeznaczona jest specjalnie pod uprawę jabłek dla cukierni. – W tej „naszej” części są mniejsze opryski, bo przecież my nie potrzebujemy jabłek pięknych, tylko smacznych i zdrowych. W szarlotce nie widać, czy jabłko ma piękną, gładką skórkę czy nie. Liczy się smak – podkreśla pani Elżbieta. Receptury, których używa Irena, pochodzą jeszcze sprzed wojny. I tylko popularne wtedy tłuszcze, jak margaryna czy ceres, zastąpiono masłem. – Ludzie mówią, że ciasto tuczy. Ja mówię, że jeżeli jest dobrej jakości, bez chemii i konserwantów, to jakby mniej. Bo ma same dobre kalorie. Ale żeby w tej branży nie oszukiwać, trzeba się napracować. Na skróty – nie da rady!