Najważniejszy wybór
Po miesiącach najnudniejszej kampanii wyborczej nie tylko my możemy wreszcie odetchąć z ulgą, ale jej główni aktorzy też. Kandydatka na prezydenta zamiast dalej udawać, że jej pasją jest polityka, będzie miała w końcu szansę zająć się tym, co lubi najbardziej: brylowaniem na warszawskich salonach.
Życie pełne jest wyborów – mniejszych czy większych, ale zawsze. A to, czy bardziej podoba mi się Krzyś ze starszaków, bo tak ładnie się uśmiecha, czy wolę jednak Jacusia, bo jak żaden inny kopie piłkę i niekiedy też kolegów. Z wiekiem imiona chłopców się zmieniają, ale dylematy pozostają podobne: czy wybrać Wojtka, bo to romantyk z głową w chmurach, czy może Pawła, bo w portfelu ma parę niezłych kart kredytowych, a na dodatek całuje jak żaden inny. Wybrać wakacje nad morzem czy w górach? Samochód sportowy, a może rodzinny, żeby wozić dzieci i teściową? Wybrać męża czy kochanka, który zresztą też musi zdecydować, czy z żoną, czy ze mną mu bardziej po drodze. O wyborach nad urną nie wspomnę, bo ostatnio było o tym wszędzie aż nadto. Nie jestem taką optymistką, jak ci, którzy twierdzą, że oto Magdalena Ogórek (36 l.) przechodzi właśnie do historii. Idę o zakład, że dziewczyna zmienia jedynie kategorię celebryctwa – z politycznego na imprezowe. W końcu sezon mamy w pełni i – jestem pewna – czekają już na nią miejsca w pierwszych rzędach pokazów mody i filmowych premier. Wylakierowane loczki i roznegliżowane kreacje jak koszula nocna, którą pokazała całkiem niedawno, nadają się dużo bardziej na takie okazje niż na kampanię prezydencką. Potem są jeszcze wszystkie telewizyjne szoły, w których też da się zaprezentować swoje wdzięki – można wyginać się na parkiecie albo skakać do basenu na główkę. Niech pani Ogórek robi, co chce, byle już nie zaprzątała nas więcej swoim pustym jak wydmuszka programem wyborczym.
Mówili starzy ludzie, że alkoholi nie należy mieszać, bo konsekwencje mogą być straszne. Ale skoro zaprasza sam Roberto Vicente (33 l.), warto rzucić w kąt uprzedzenia i podążać za wiedzą i doświadczeniem mistrza. Zdolny Hiszpan jest twórcą win Campo Viejo iw swojej kwaterze głównej w słynnej hiszpańskiej prowincji Rioja zajmuje się mieszaniem, czy jak to mówią w branży winiarskiej, blendowaniem. Podczas Dni Hiszpańskich w Warszawie zdradził grupie dziennikarzy i blogerów parę swoich sekretów, ale najważniejszy jest taki: nie bójcie się mieszać. Oczywiście, żeby gło- wa nie bolała, należy to robić... z głową. Łączenie różnych odmian wina może dać zaskakująco udane efekty. Warto poeksperymentować i połączyć kilka szczepów, żeby odnaleźć ulubiony smak. Nie warto mieszać taniego wina z drogim, bo nie poprawi to złego smaku, a z pewnością zepsuje dobry. Chyba jasne też jest dla wszystkich, że jeśli mieszamy, to czerwone z czerwonym i białe z białym. Z warszawskich warsztatów każdy wyszedł z własną butelką z jedyną w swoim rodzaju niepowtarzalną zawartością.
Znany pisarz i wyśmienity lekarz – jak dwa szczepy wina – połączyli siły i powstała z tego fantastyczna książka. Do księgarń trafia właśnie pozycja, która nosi wszelkie cechy bestselleru. „Umarli mają głos” to spisane piórem autora kryminałów Marka Krajewskiego (48 l.) opowieści Jerzego Kaweckiego medyka sądowego z Wrocławia. Powiedzieć, że to mrożące krew w żyłach historie, to mało: rytualne mordy, zbrodnie w afekcie i seksualne dewiacje. Wszystko opowiedziane niemal nad stołem sekcyjnym, przy którym doktor Kawecki szuka odpowiedzi na pytanie: kto zabił i dlaczego? Czyta się jednym tchem, ale lepiej nie robić tego nocą i w pustym domu. Doskonały, gotowy materiał na film, oby tylko znalazł się ktoś, kto to doskonale wyreżyseruje, a wcześniej znajdzie najlepszych aktorów. Na premierę swojej książki zaprosił też Dariusz Dziekanowski (52 l.). „Dziekan” to jego autobiografia, która zaczyna się ponad pół wieku temu w ciasnym mieszkaniu na warszawskiej Ochocie. Choć autor zadedykował ją „wszystkim, którzy kochają piłkę”, ja jestem pewna, że to nie tylko historia dla fanów futbolu. Oby tylko małolaty, jeśli już wezmą się za lekturę, nie wyciągnęły zbyt daleko idących wniosków ze zdania, które pada zaraz na pierwszych stronach: „Na palcach jednej ręki mógłbym policzyć książki, które przeczytałem przez osiem lat podstawówki”.
Wychowani w myśl fałszywego przekonania, że pieniądze szczęścia nie dają, Polacy boją się mieć pieniądze, bo nie wiedzą, co z nimi robić. Każdy narzeka, że za mało zarabia, mało kto próbuje to zmienić. Tych, którzy dobrze i bezpiecznie potrafią zainwestować swoje oszczędności, jest jeszcze mniej. Ktoś powie: nie inwestuję, bo nie mam oszczędności. Nie mam oszczędności, bo za mało zarabiam. Nieprawda. Amerykanie już dawno zdefiniowali efekt latte: wystarczy co rano nie kupować kawy w modnej kawiarni, a pod koniec miesiąca zbierze nam się z tego pokaźna sumka. Podobnie jest z wyrzucaniem pieniędzy na kolejną niepotrzebną bluzkę, modny gadżet, który za chwilę wyląduje na dnie szuflady, albo – co gorsza – paczkę papierosów. Nie paląc, da się przez rok oszczędzić na wypasione wczasy all inclusive. Kiedyś mówiło się, że pieniądze leżą na ulicy, dziś coraz częściej wychodzi na to, że można je znaleźć w internecie. Evan, dziewięciolatek, którego nazwisko rodzice trzymają w sekrecie, na kanale YouTube recenzuje zabawki. Coś, co początkowo było niewinną zabawą, dziś daje mu miliony dolarów dochodu, bo co miesiąc filmy Evana i towarzyszące im reklamy ogląda nawet półtora miliona osób. Według ekspertów Deutsche Banku – o czym mówili na spotkaniu w gościnnych progach restauracji Belvedere – nasze pieniądze mogą pracować równie ciężko co my. Mogą to robić na przykład w funduszach inwestycyjnych, o których wielu słyszało, ale większość obchodzi je z daleka jak pies jeża. Wciąż fałszywie wierzymy, że najwięcej da się zarobić na nieruchomościach i złocie, podczas gdy statystyki mówią co innego. Może nie wpadnę na równie genialny co dziewięcioletni chłopiec pomysł, ale jeśli odmówię sobie drogiej kawiarnianej kawy i paru innych niepotrzebnych drobiazgów, to może uda mi się wysłać moje pieniądze do pracy. Choćby na pół etatu.